Podróż do stolicy Japonii zajęła nam cały dzień. Najpierw ranny lot do Kuala Lumpur, tam przesiadka i czterogodzinny postój, a następnie 7h lotu do Tokio. Z lotniska jeszcze musieliśmy się przedostać do naszego mieszkania (zamiast hotelu skorzystaliśmy z airbnb; właściwie w Japonii głównie z tego korzystaliśmy), czyli kolejna godzina lub więcej w drodze. Autobus do centrum odjeżdżał za 15 min, więc szybko zapłaciliśmy kartą za bilety i pognaliśmy w stronę przystanku. Po godzinie byliśmy na słynnym i tłocznym skrzyżowaniu dzielnicy Shibuya. I mimo późnej godziny, faktycznie kręciło się tam sporo ludzi. Poszliśmy na stację metra, bo musieliśmy przejechać jeden przystanek, ale okazało się, że żadna maszyna biletowa oraz bankomat nie przyjmuje naszych kart. Nie wiedzieliśmy jak daleko jest nasz "hotel", niby jedna stacja, ale przy tej wielkości miasta, mógł to być spory kawałek. Zatrzymaliśmy taxi i na szczęście mogliśmy w niej zapłacić kartą. Krótki odcinek kosztował nas 60 zł, ale nie było wyjścia.
Dotarliśmy do apartamentu, który znajdował się na 27 piętrze nowoczesnego wieżowca Ebisu View Tower. Przywitali nas sympatyczni gospodarze oraz cudowny widok na oświetlone Tokio.
Dzień 1
Rano przywitała nas niesamowita panorama nowoczesnego Tokio. Tysiące wieżowców przeróżnych kształtów, aż po horyzont. Po wyjściu z domu, naszym pierwszym celem było odnalezienie banku, który wymieni nam dolary na jeny. Bez tego ani rusz. O tym przekonaliśmy się wczoraj. Udało się wymienić pieniądze. Idziemy na śniadanie do… 7eleven- w sklepach tej sieci (a także w w Family Mart, Larson) można zakupić przeróżne dania śniadaniowe i lunchowe, zaczynając od kanapek, sushi, sałatek, kończąc na makaronach i deserach.
Idziemy na metro. Duża mapa w języku japońskim- nie idzie przeczytać, nie mówiąc o zrozumieniu. Na szczęście obok mapa dla obcokrajowców z napisami w "normalnym" alfabecie. Bilet całodniowy kosztował 700 jenów na osobę.
Pierwszy przystanek - Shibuya i słynne Scramble Crossing, które mogliśmy zobaczyć zeszłej nocy. Poszliśmy do Sturbucksa, bo z niego można zrobić najlepsze zdjęcia na skrzyżowanie. Było na nim sporo przechodniów, ale nie tylu, ilu się spodziewałam zobaczyć. W ogóle wyobrażałam sobie to miejsce jako bardziej przestronne, większe i tłumne. W planach mieliśmy zakup aparatu fotograficznego, więc wybraliśmy się do jednego ze znanych sklepów z elektroniką Bic Camera. Na fotografii szczególnie się nie znamy, ale chcieliśmy uzyskać lepszą jakość zdjęć niż fotki z Iphona. No a gdzie kupować elektronikę jak nie w nowoczesnej Japonii? Jednak w sklepie nic nas nie zaskoczyło- modele podobne jak w Polsce, ceny niewiele niższe. Adam oczekiwał, że zastanie tu innowacje i prototypy nowych modeli. Ale nic nas nie zaskoczyło.
Z nowym aparatem w dłoni ruszyliśmy na podbój miasta. Pierwsze zdjęcie- pomnik psa Hachiko, z który przez wiele lat czekał pod stacją Shibuya na swojego właściciela.
Pojechaliśmy dalej do dzielnicy Hurajuku. Znajduje się tam deptak, na którym można spotkać najróżniejszych dziwolągów od panienek ubranych niczym słodkie pasterki, po ostrych punków i cosplayerów. Jest to ulubiona ulica zakupowa dla japońskich nastolatków. Sklepy wyposażone są w towary, które służą tym zwariowanym stylizacjom- peruki, ubrania, dziwne buty i kosmetyki. Ponadto można zjeść naleśniki zawinięte w różek lub kolorowe cukierki. Wszystko po to by być bardziej "kawai"- to taki słodki styl bycia Japonek.
Spacerowaliśmy i obserwowaliśmy ludzi. A było na co patrzeć. To zdecydowanie jedna z najciekawszych ulic stolicy.
Mieliśmy przeczucie, że już nigdzie nie spotkamy tak nietypowo wyglądających nastolatków.
Następny przystanek- Akihabara, dzielnica elektroniki i gier. Na dworze było jeszcze jasno, ale budynki były już podświetlone milionem kolorowych światełek. W nocy musi tu być wystrzałowo. Wszędzie kolorowe neony.
Odwiedziliśmy kilka sklepów z elektroniką, jeden z kilkupiętrowych sex shopów zaopatrzony w najdziwniejsze erotyczne zabawki jak lalki, wibratory, prezerwatywy na palec czy stroje uczennic. Wybór mundurków szkolnych olbrzymi. Ale nie ma co się dziwić, skoro to podobno największa fantazja erotyczna Japończyków.
Zajrzeliśmy też do Pachinko, jednego z wielopiętrowych salonów gier. Japończycy kochają gry. Potrafią spędzać całe godziny przy głośnych automatach. To, co dla nas jest atrakcją turystyczną, tu jest rzeczywistością, niczym naciąganym na potrzeby gapiów. Japończycy kochają gry, sex shopy, przebieranki, lalki, mangę.
Pojechaliśmy na Shinjuku. Zrobiło się już ciemno, więc główne ulice świeciły milionem neonów. Uliczki pełne knajp, a gdzieś na ich tyłach bary z hostessami zarówno damskimi jak i męskimi.
Zjedliśmy pierwszy typowo japoński posiłek- udon i soba, czyli duże michy zup z makaronami (udon- gruby makaron pszenny, soba - gryczany).
Wracając do domu zatrzymaliśmy się na chwilę na Shibuyi, która tym razem była zapełniona morzem przechodniów.
Dzień 2
Dziś zmieniliśmy lokum na noc, więc razem z walizkami udaliśmy się na stację Tamachi (z niej mieliśmy już tylko 7 min pieszo do celu, ale mogliśmy zrobić check-in dopiero po południu), gdzie zostawiliśmy nasze bagaże w zamykanych szafkach- 500 jenów jedna duża szafka, do której upchaliśmy nasze dwie walizki podręczne.
Główną atrakcją dzisiejszego dnia miała być dzielnica Asakusa, ale zanim do niej dotarliśmy zatrzymaliśmy się w Ueno. W dzielnicy tej znajdował się park, kilka świątyń i liczne muzea. Przeszliśmy się długą ulicą sklepową w poszukiwaniu 7eleven- naszego głównego źródła śniadań. Ale mijaliśmy głównie sklepiki sprzedający chińskie podróbki różnej maści.
Park nie był bardzo duży, ale ze względu na niesamowite upały trzeba było robić często przystanki w cieniu drzew. Główna aleja to aleja drzew wiśniowych, które na przełomie kwietnia i maja zapewniają przechodniom spektakularny widok. Będziemy musieli kiedyś wrócić do Japonii na wiśnie.
Zboczyliśmy z głównej drogi, przeszliśmy obok jednej ze świątyń i doszliśmy do stawu pełnego lotosów. Z drugiej jego strony można było wynająć łódkę w kształcie łabędzia i popływać, na co się oczywiście nie zdecydowaliśmy. Wróciliśmy do głównej alei i doszliśmy do głównego placu wokół, którego znajdowały się liczne muzea w tym muzeum narodowe.
Pojechaliśmy metrem do Asakusy. Musieliśmy zmienić linię na ginza line, która nie była objęta naszym biletem całodziennym. Najpierw udaliśmy się do nowoczesnego centrum informacji turystycznej, w której zaciągnęliśmy języka o okolicznych atrakcjach i skorzystaliśmy z internetu. Na przeciwko niego znajdowała się brama główna- Asakusa Shrine, a dalej pasaż z małymi sklepikami z pamiątkami i typowymi słodyczami, czyli ciasteczka z nadzieniem z czerwonej fasoli, kulki z ciasta ryżowego z nadzieniem. Na końcu pasażu znajdowała się świątynia Sensō-ji- piękna, tradycyjna, czerwona, drewniana świątynia japońska.
Wokół niej można było się przejść urokliwymi uliczkami z zabudowaniem w tradycyjnym stylu. Po drodze złapał nas deszcz, więc musieliśmy gdzieś się schować- lipiec to pora monsunów w Japonii, na szczęście podczas całej podróży padało tylko raz. Weszliśmy do sushi baru, gdzie po raz pierwszy mogliśmy skosztować prawdziwego sushi. Adamowi smakowało, ja nigdy nie byłam fanką nigiri. Ze względu na pogodę i słabe samopoczucie (dopadło nas przeziębienie) wróciliśmy po bagaże i udaliśmy się do hostelu (znowu airbnb). Mimo parasola, zmokliśmy zupełnie, a widok pokoju nas nie zachwycił, wręcz zupełnie odwrotnie. Za 200zł za noc w pokoju dwuosobowym otrzymaliśmy śmierdzące lokum z brudną łazienką i kuchnią. Lepiej o tym sobie nie przypominać, nasza największa wtopa w airbnb przez cały wyjazd. Jednak ze zmęczenia padliśmy i pogrążyliśmy się w popołudniowej drzemce. Po 2 h snu, pogoda i samopoczucie się znacznie poprawiło, więc wybraliśmy się na wieczorny spacer po dzielnicy Roppongi.
Dzielnica nie była tak kolorowa jak Shinjuku, ale główna jej atrakcja przyciągała jak magnez. Tokio Tower o wysokości 333 m, w nocy podświetlona na czerwono- biało, swoim kształtem przypominała wieżę Eiffela. Mimo że podeszliśmy pod samo wejście, nie zdecydowaliśmy się na wjazd do góry. Bilety kosztowały 3000 jenów, a widok podświetlonego Tokio mieliśmy pierwszego wieczoru z naszego apartamentu. Woleliśmy zobaczyć miasto za dnia- najlepsza pora na wjazd jest przed zachodem słońca, wówczas można zobaczyć panoramę w dziennych kolorach, a jak się chwilę poczeka, to także w ciemności; tak zrobiliśmy na Top of The Rock w NYC. Zaplanowaliśmy, że jeśli starczy nam sił następnego dnia, to wrócimy (niestety nie udało się).
Skusiłam się tylko na naleśniki w budce pod wieżą. Tysiące rodzajów, smaków i dodatków do wyboru. Na wystawie, jak przed każdą knajpą w Japonii, zrobione woskowe atrapy potraw, by ułatwić klientowi wybór. Gdy nie ma replik dań, to przynajmniej są zdjęcia. Przy ograniczonych zdolnościach językowych Japończyków to rozwiązanie wydało nam się wielokrotnie bardzo przydatne. Naleśnik zawinięty w rożek, a wewnątrz wybrane składniki- w moim przypadku lody i truskawki.mmm...(ceny od 350 jenów).
Wracając do domu wstąpiliśmy do knajpki chińskiej, gdzie przywitał nas sympatyczny właściciel, który mimo znajomości angielskiego, serdecznie zaprosił nas do środka i starał się obsłużyć nas najlepiej jak potrafił. Ze zdjęć na ścianie wybraliśmy jedno danie. Było smacznie i sympatycznie. Zauważyliśmy, że wszystkie lokalne knajpki w bocznych uliczkach z dala od turystów, głównie wypełnione były mężczyznami, którzy po pracy przychodzą na kolację i piwo z kumplami z pracy. Mimo późnych godzin, widocznie nie śpieszy im się do domu.
Dzień 3
Plan na dziś był trudny do wykonania i niestety polegliśmy. Mieliśmy wstać o 3 nad ranem, aby przejść się ok 30 min do targu rybnego Tsukiji, pobrać bilety i specjalne kamizelki w informacji i o 5 rano stawić na najsłynniejszej na świecie aukcji tuńczyka. Tylko 120 turystów wpuszczanych jest na aukcje, dlatego trzeba być dużo wcześniej. Jednak przez naszą drzemkę dnia wcześniejszego, mieliśmy problem z zaśnięciem. Dlatego jak zadzwonił budzik to nieświadomie i natychmiastowo został wyłączony.
Wstaliśmy o 8 i szybko uciekliśmy z mieszkania. Zostawiliśmy bagaże ponownie w skrytce na stacji metra i poszliśmy w kierunku targu rybnego. Dla zwiedzających jest otwierany o 9 rano. Spacer zajął nam mniej więcej pół godziny- na miejscu okazało się, że mogliśmy podjechać przystanek metrem.
Hale targowe faktycznie były olbrzymie, ale nie ma co się dziwić skoro to największy targ rybny na świecie (roczna sprzedaż 700 tys. ton, roczny obrót ok 5,5 mld $). Przed zobaczeniem hal targowych, udaliśmy się na śniadanko. W kilku niewielkich pasażach z kilkunastoma knajpkami gromadziły się tłumy wygłodniałych lub ciekawych turystów. Nie sprawdziliśmy wcześniej, gdzie warto iść, więc wybraliśmy miejsce, do którego nie było kolejki. Podejrzewam, że było droższe od pozostałych, ale przecież takie śniadanie zjemy pewnie tylko raz w życiu. Adam zamówił dla siebie zestaw składający się 9 kawałków nigiri. Surowe krewetki, przegrzebki i różne ryby w tym oczywiście tuńczyk. Do zestawu zaserwowana była zupa miso i zielona herbata. Koszt 2500 jenów, czyli ok 75 zł.
Adam dzielnie zjadł całość, choć nie wszystko mu smakowało. Sushi było bardzo wytrawne, dla prawdziwych koneserów tego dania lub po prostu dla Japończyków. W Japonii nie oszczędza się na rybie, kawałek ryby lub seafooda zdecydowanie dominuje nad kulką ryżu.
Po posiłku Adam stwierdził, że zostanie przy zamawianiu swojego ulubionego nigiri z łososiem i nie będzie już eksperymentować. Ale spróbować trzeba było.
Przeszliśmy do jednej z hal targowych, ale ku naszemu rozczarowaniu, większość straganów była już pusta, a sprzedawcy sprzątali swoje stanowiska. Wiedzieliśmy, że restauratorzy i inni klienci zaopatrują się w towar zaraz po aukcji tuńczyka. Dlatego, żeby im ułatwić zakupy, rynek jest zamknięty do 9 dla gapiów. Jednak myśleliśmy, że targ przez cały dzień tętni życiem, ewentualnie w nieco okrojonej wersji. Niestety tak nie było. Przeszliśmy się kawałek, zrobiliśmy kilka zdjęć i poszliśmy na stację metra. Wyjeżdżamy na chwilę z Tokio do Kamakury.