Przylecieliśmy do Chiang Mai z samego rana. Pojechaliśmy taksówką do hotelu w przeświadczeniu, że będziemy musieli zostawić bagaże w schowku, bo nie dostaniemy tak wcześnie pokoju. W recepcji hotelu (Diamond River Ping Peth Hotel= 15$ za pokój) miło nas zaskoczono wręczając nam klucze (nawet nie zdążyliśmy zapytać o wcześniejszy check-in). Nie chcieliśmy tracić czasu, więc poszliśmy wynająć skuter i przy okazji oddać pranie do pralni. Skuter tylko 200 bathów za dzień, czyli 20 zł. Słyszeliśmy od innych, że w Chiang Mai jest dużo taniej niż w innych częściach Azji. Na razie się to potwierdziło, zobaczymy co będzie dalej.
Nie mieliśmy konkretnego planu na zwiedzanie. Chcieliśmy zobaczyć miasto, wieczorem pójść na nocny market i pojechać zobaczyć małe tygrysy. Tyle. Więc pojechaliśmy za miasto w stronę Tiger Kingdom, gdzie można zobaczyć tygrysy różnej wielkości, pogłaskać i zrobić sobie fotkę. Chwila przyjemności, bo tylko 15 minut, kosztuje ok. 40-65 zł za osobę, w zależności od rozmiaru kociaka. Duże koty widziałam już wcześniej, ale zawsze marzyłam, żeby przytulić pasiastego malucha. Adam już kiedyś miał taką okazję, więc kupiliśmy bilet tylko dla mnie.
Najpierw weszłam do kojca z trzema 5-cio miesięcznym tygrysami, które już były spore i silne. Bawiły się ze sobą jak gdyby nigdy nic. Trochę się bałam podejść bliżej, bo miałam wrażenie, że nawet ten młodzieniaszek może zrobić krzywdę. Chwilę potem przeszłam dalej, by zobaczyć 2,5 miesięczne maluchy. Cudeńka! Piękne mordki i oczy koloru niebieskiego. Walczyły ze sobą dla zabawy. Szczerze mówiąc, myślałam, że będą jeszcze mniejsze. Widać, że kociaki szybko rosną. Chwila przyjemności szybko minęła i musiałam się pożegnać ze zwierzakami. Ale uradowana i uśmiechnięta wróciłam do kawiarni, w której czekał na mnie Adam. Genialny prezent na dzień kobiet ;)
Pojechaliśmy dalej. W okolicy było pełno atrakcji, do których wiozą wycieczki wykupione w biurach turystycznych. Słonie, farmy truskawek, lokalne wioski zrobione dla turystów, w których można zobaczyć jak żyją/ żyły różne tajskie plemiona w tym kobiety- żyrafy (wstęp 500 bathów, więc odpuściliśmy). Po drodze zauważyliśmy strzelnice. Adam zapytał mnie czy kiedyś strzelałam. "Jeśli wiatrówka taty się nie liczy to nie". Więc się zatrzymał. Oddaliśmy kilka strzałów - poczułam niezłą adrenalinę- i pojechaliśmy przed siebie.
Następna atrakcja- wodospad Mae Klang, w którym na kilku pierwszych poziomach (łącznie jest ich 10) można się kąpać. Zrobiliśmy sobie przyjemny spacer i posiedzieliśmy na skałkach mocząc stopy w przyjemnie chłodnej wodzie.
Wróciliśmy do centrum. Chiang Mai jest spore, a jazda po nim nie jest łatwa, gdyż wiele dróg jest jednokierunkowych. Przez miasto przepływa rzeka Ping, na której znajdują się fontanny i drewniane mosty. Stare Miasto otoczone jest szczątkami murów obronnych. Pokręciliśmy się po centrum zatrzymując się przy ciekawszych świątyniach. Później dla chwili relaksu skusiliśmy się na masaż stóp.
W mieście codziennie wieczorem można pójść na zakupy i kolacje na night market. Ale w każdą sobotę odbywa się drugi targ Saturday Market, który jest dużo większy i popularniejszy. Smakowite zapachy, wiele gadżetów i szmatek do kupienia, masaże i sushi. Najtańsze jakie w życiu jadłam. Za 8 kawałków 35 bathów, czyli 3,50 zł. Ogólnie ceny dużo niższe niż wszędzie w Tajlandii, ale sushi to już przesada ;)
Z pełnymi brzuchami wróciliśmy do hotelu.