Po śniadaniu, które było przygotowane typowo pod Azjatów- ryż, mięsa w różnych sosach, smażone warzywa, spring rolle (dla nas znalazły się tosty i dżem), poszliśmy wypożyczyć skuter. Wypożyczalnia, a właściwie mieszkanie właścicielki mieściło się w starej kamienicy. Był to jeden pokój, w którym mieszkała razem z synem (za kotarą zauważyłam półkę z kosmetykami, gdzieś pod ścianą szafę). Bardzo skromnie i niezbyt czysto. Kobieta nie wzięła od nas żadnych dokumentów, nie sprawdziła nawet nr paszportu itp. Dała nam kluczyki, a my w zamian 12 000ky (12$)- skutery z manualną skrzynią były za 7000ky.
Spojrzeliśmy na mapę i pojechaliśmy na południe. W kierunku Aramapury i najdłuższego na świecie mostu tekowego- U Bein Bridge. Na ulicach Mandalay panuje straszny bałagan, kierowcy jeżdżą jak szaleni. Nikt nie zwraca uwagi na pieszych, auta wyprzedzają (z wzajemnością) skutery, które są tu w dużej większości. Adam po tylu miesiącach nabrał doświadczenia i świetnie wpasował się w tutejsze standardy. A nie jest to łatwe. Szybki refleks i pewność siebie to warunek konieczny, by bezpiecznie dojechać na miejsce.
Po drodze zatrzymaliśmy się w światyni Mahamuni Budda Temple, która jak każda w Birmie charakteryzowała się złotą stupą w centralnej części. Zaraz przy wejściu zauważyliśmy sporo zamieszanie: dużo ludzi ubranych w kolorowe odświętne stroje, małe dziewczynki w pełnych makijaż i ciekawych fryzurach, fotograf, kamery. Wyszliśmy na dziedziniec, żeby przyjrzeć się z bliska. Okazało się, że w świątyni odbywała się buddyjska inicjacja religijna. Przynajmniej tak nam wytłumaczono. Wszyscy ustawili się do zrobienia pamiątkowych zdjęć. Najmłodsze dziewczynki w wieku 3-6 lat z przodu, nastoletnie dziewczęta za nimi i ich mamy po bokach. Wszyscy w kolorowych, odblaskowych strojach, makijażach, sztucznych rzęsach i kokach. Potem dziewczęta przeszły parami wokół dziedzińca. Po drugiej stronie dziedzica stała inna grupa celebrujących dziewcząt. Najbardziej urocze były najmłodsze uczestniczki ceremonii. Niektóre stały z powagą i pozowały do zdjęć, inne uciekały przed obiektywem. Byliśmy zadowoleni, że trafiliśmy na to święto, zwiedzanie świątyni zeszło na dalszy plan.
Dojechaliśmy do Amarapury dawnej stolicy Birmy. Zapłaciliśmy 200ky za parking i poszliśmy w stronę jeziora. Naszym oczom ukazał się długi, drewniany most (długość 1,2 km). Bez barierek, z nierównych desek. Przyjemny spacer na drugą stronę jeziora i z powrotem.
Wyjeżdżając google maps poprowadziło nas boczną drogą, dzięki temu znaleźliśmy się w małej wiosce na brzegu jeziora. Dzieciaki podbiegały do nas, uśmiechały się i machały z daleka. Wszystkie bose i zabrudzone od kurzu. Ale wyglądały jakby zupełnie im to nie przeszkadzało. Domy w wiosce były z bambusa, niektóre w fatalnym stanie. Na linach rozwieszone były kolorowe nici świeżo ufarbowane. A dookoła tona śmieci. Plastikowe butelki, woreczki, opakowania. Nikt tym się nie przejmuje, wyrzuca zużyte pojemniki gdzie popadnie, a mieszkańcom nie przeszkadza ich zanieczyszczone podwórko. No cóż.
Po drodze, chcieliśmy jeszcze pojechać do miasteczka Inwa położonego na wyspie i oddalonego od Mandalay 21km. Znanego również jako Ava. Miasto było także dawną stolicą kraju. Można tam zobaczyć mury miejskie, wiele pagód i piękną Yellow Sacret Budhist Temple. Wiedzieliśmy jaki kierunek mamy obrać, ale nie mogliśmy znaleźć dokładnej drogi. Dużo błądziliśmy zanim dotarliśmy na miejsce. Kilka razy pytaliśmy o drogę, zawracaliśmy. Już mieliśmy się poddać, aż w końcu ktoś dał nam odpowiednie wskazówki. Okazało się, że trzeba wziąć łódkę, aby przedostać się na wyspę, nie było innej opcji. Łódka kosztowała 2000ky za naszą dwójkę i nasz skuter. Małą drewnianą łódką mogliśmy przewieźć skuter. Tego jeszcze nie było. Jedyny problem stanowiła stroma górka, którą trzeba było zjechać na naszej maszynie. Ostrożnie, powoli i udało się. Nasza trójka mogła przepłynąć na drugą stronę. Ale lekki poślizg na piasku mógł spowodować kąpiel w niezbyt czystej rzece.
Po drugiej stronie na turystów czekały drewniane, kolorowe dorożki. Po kamieniach i nierównościach pognaliśmy przed siebie. Chcieliśmy zobaczyć Yellow Temple. Ale na tej małej wyspie również nie mogliśmy się odnaleźć. Błądząc mogliśmy zobaczyć zwyczajnej, wiejskie życie lokalnej ludności. Krowy ciągnące drewniane bryczki, świnie przywiązane do drzewa i karmione przez właścicielkę. I dzieci. Wesołe, uśmiechnięte od ucha do ucha, pomalowane thanakhą. Pytaliśmy ludzi o drogę do świątyni, ale nikt nie znał angielskiego. W końcu dotarliśmy i szybko zawróciliśmy, bo wstęp kosztował, aż 10$. Stwierdziliśmy, że to trochę za drogo. Jednak jadąc wzdłuż muru świątyni, zobaczyliśmy otwartą i niepilnowaną przez nikogo bramę. Weszliśmy do środka, ominęliśmy złotą stupę i ujrzeliśmy Yellow Secret Temple. Zadowoleni zrobiliśmy kilka fotek i pojechaliśmy w stronę rzeki. Kolejna stroma górka i Adam ze skuterem znaleźli się na łódce, obok której jedna kobieta robiła pranie, druga się kąpała.
Kolejny punkt Mandaley Hill i okoliczne Pagody. Widok z M. Hill był piękny, ale później się dowiedzieliśmy, że najlepiej przyjechać tam na zachód słońca. Szkoda. Ale byliśmy za wcześnie, żeby czekać. Sama świątynia na szczycie nie była nadzwyczajna, trochę kiczowata. Duże szkiełek, światełek i złotych posążków.
U podnóży wjechaliśmy do ciekawej świątyni Kuthodaw Paya (nazywana "Księgą w kamieniu"), która składa się z ponad 700 białych stup rozmieszczonych wokół głównej złotej stupy. W każdej białej znajduje się 1 kartka ze świętej księgi buddyzmu. Spotkaliśmy tam sympatycznych mnichów, którzy opowiedzieli nam trochę o tym miejscu.
Wróciliśmy w okolice naszego hotelu. Bez celu jeździliśmy po małych uliczkach. Obserwowaliśmy ludzi i ich uliczne życie. Na koniec wjechaliśmy na lokalny targ, gdzie kupiliśmy awokado na śniadanie. I na tym skończyliśmy nasze zwiedzanie Mandaley. Miasto jest spore i nieźle rozwinięte. Zgodnie stwierdziliśmy, że najbardziej podobała nam się nasza pokrętna droga niż same zabytki.
Wieczorem chcieliśmy oddać skuter, ale nasza wypożyczalnia była zamknięta. Widać właścicielka nie przejęła się za bardzo, że nie oddaliśmy skutera. Stwierdziliśmy, że oddamy rano przed wyjazdem do Kalaw. Pojechaliśmy, więc uliczkę obok na piwko. W między czasie Adam wskoczył do fryzjera, gdzie za 800ky (0,80$) został ostrzyżony maszynką i docięty żyletką.