Na stacji czekało już na nas stadko taksówkarzy dogadanych, co do minimalnych stawek. Do miasta był spory kawałek, więc zdani byliśmy na nich. Nie bardzo nam się to podobało, zwłaszcza, że nasz przyszły kierowca łaził za nami w kółko podczas, gdy próbowaliśmy zbić ceny u innych. Mogliśmy jechać z nim lub iść pieszo w porannym upale. Wybór był prosty.
Nasz hotel Inwa mieścił się w starej części miasta. Było wcześnie, więc po szybkim prysznicu, wypożyczyliśmy skuter i udaliśmy się w stronę słynnych świątyń. Obcokrajowcy mogą wypożyczyć tylko skuter elektryczny (9000ky=9$), który jest dużo wolniejszy i mniej wygodny niż normalny. Mogliśmy wybrać opcję: rower, ale po długiej podróży przełożyliśmy ją na kolejny dzień. Pod warunkiem, że tu zostaniemy. Niebo było bezchmurne, a temperatura stale wzrastała, więc jazda motorem wydawała nam się lepszym rozwiązaniem.
Niedaleko za miastem zobaczyliśmy pierwsze pagody. Na terenie Bagan jest ich ponad 2000. Większość zbudowana jest z czerwonej cegły. Centralna część kraju, gdzie mieści się Bagan, jest najbardziej suchym obszarem Birmy. Występują tu palmy, kaktusy i drzewa charakterystyczne dla sawanny. Ziemia jest czerwona i obrośnięta przesuszoną trawą. I wszędzie unosi się kurz. Wiele świątyń można zobaczyć z głównej, asfaltowej ulicy. Jednak dużo ciekawych obiektów znajduje się dużo głębiej, a do nich prowadzi piaszczysta i kamienista droga.
Zobaczyliśmy kilka pięknych pagód i pojechaliśmy do nowej części miasta, by znaleźć jakiś hotel na jutrzejszą noc. Ciągle nie wiedzieliśmy jak długo mamy tu zostać. New Bagan zdecydowanie mniej nam się podobało, ale zostaliśmy skazani na przymusowy postój w tym miejscu. Otóż pękła nam tylna opona i musieliśmy znaleźć kogoś, kto nam to naprawi. Zapytaliśmy kilku osób i palcem wskazali nam mężczyznę siedzące przy drodze tuż obok nas. Wraz z dwoma pomocnikami (+/- 10 letnimi) zabrał się do pracy. Pękła nam dętka, wzięli starą wycieli kawałek i przykleili do naszej. Operacja trwała ok 30 min, a zapłaciliśmy za nią 2000ky, czyli 2 $. Zadowoleni odjechaliśmy. Nie zdążyliśmy przejechać 200 metrów i znowu zeszło nam z koła powietrze. Hm chyba, aż tak ciężka nie jestem;) Wróciliśmy do naszych fachowców z reklamacją. Odparli, że tym razem zajmie im to ok. godziny. Niedobrze. Ale akurat zbliżała się pora obiadowa, więc poszliśmy coś zjeść do pobliskiej restauracji. Menu standardowe smażony ryż z kurczakiem i do tego zimne piwo Myanmar. Kuchnia birmańska nie należy niestety do naszych ulubionych. Jest dość monotonna i ciężka- większość potraw jest smażonych na głębokim oleju. Podczas posiłku stwierdziliśmy, że w Nowym Baganie spać nie będziemy. Godzina minęła i stawiliśmy się w przydrożnym warsztacie. Motor czekał na nas gotowy do drogi, a my nie musieliśmy nic dopłacać.
Wróciliśmy na trasę zwiedzania. Nie będę pisać nazw określonych pagód, bo to nie jest, aż tak istotne w tym miejscu. Warto po prostu pojeździć od jednej do drugiej, wejść do środka czy zobaczyć piękną panoramę wspinając się po schodach większych pagód. Nie da się zobaczyć każdej świątyni, jest ich zbyt wiele. Poza tym nie o to też chodzi. Ważniejsza jest unikalna atmosfera tego miejsca.
Podczas drogi do jednej ze świątyń usłyszeliśmy hałas. Niemożliwe. Znowu pękła. Ta sama. I to na asfaltowej drodze. Zjechaliśmy na pobocze, gdzie akurat stało dwóch lokalny chłopców. Adam poprosił jednego z nich, by zadzwonił do wypożyczalni skuterów i wytłumaczył, gdzie jesteśmy. Dzieciak powiedział nam, że kierowca przyjedzie za dwadzieścia minut. Zostawiliśmy nieszczęsny skuter i poszliśmy się przejść po pobliskich świątyniach. Byliśmy źli, że znowu coś jest nie tak, ale z drugiej strony zadowoleni, że nie stało się to, gdzieś w głębi lądu, daleko od głównej drogi, gdzie nie byłoby żywej duszy, która wytłumaczyłaby i określiłaby naszą lokalizację.
Dalej zwiedzaliśmy, ale nie zapuszczaliśmy się daleko w piaskowo- kamienne tereny. Woleliśmy już nie ryzykować. Wymęczeni i cali brudni od wszechobecnego kurzu, wróciliśmy do hotelu. Postanowiliśmy, że nie ma sensu dłużej zostawać i jeździć po świątyniach. Zobaczylibyśmy pewnie podobne obiekty i krajobrazy. Kupiliśmy bilety na popołudniowy autobus do Mandalay (9000ky/os.), a do południa mieliśmy pojechać na wycieczkę na górę Mt. Popa (10000ky=10$/os.).
Wieczorem poszliśmy na piwko do jednej z knajpek na naszej ulicy. Wybór padł na tę, która była najbardziej pełna. Tam też spotkaliśmy parę starszych Anglików, którzy prowadzą działalność charytatywną i większość czasu spędzają w Indiach, Bangladeszu i innych biedniejszych rejonach Azji. Ciekawie było posłuchać opowieści o życiu i ludziach w tych miejscach.
Dzień 2.
O 9:00 pod hotelem czekał na nas minibus, który w półtorej godziny miał nas zawieźć do miejsca, gdzie znajduje się samotna, wysoka skała, a na niej buddyjska świątynia. Po drodze zatrzymaliśmy się w tradycyjnym, wiejskim domu przygotowanym na wizyty turystów. Tam mogliśmy spróbować i oczywiście kupić lokalny bimber, ciasteczka kokosowe, thanakhę.
Dojechaliśmy na miejsce. Dostaliśmy 1,5 h wolnego czasu na wspinaczkę na szczyt i spacer po okolicy. Już na wejściu musieliśmy zdjąć buty, co nie bardzo nam się podobało, bo na schodach panował straszny bałagan. Małpy biegały między ludźmi próbując znaleźć coś do jedzenia. Siedziały też na środku schodów, z których zrobiły sobie toaletę. Co kilkadziesiąt metrów stał mężczyzna ze szmatką udając, że czyści podłogę i jednocześnie prosząc o dotację na sprzątanie. Z naszej obserwacji wynikało, że chyba nikt im datków nie dawał. Przeszliśmy kilkaset schodów i znaleźliśmy się na szczycie. Widok na okolicę niezły, ale sama świątynia nie powaliła. Typowy birmański kicz. Dużo szkiełek, światełek i specyficzne posągi buddy. Z dołu góra i świątynia prezentowały się stokrotnie lepiej. Pod kątem brudu, było to też najgorsze miejsce w jakim byliśmy. Szybko uciekliśmy na dół, przemyliśmy stopy mokrymi chusteczkami i poszliśmy się przejść po okolicy. Miasteczko było niewielkie, więc tylko oddaliliśmy się kawałek, by zrobić zdjęcie skale w całej okazałości, a następnie usiedliśmy w barze schłodzić się coca-colą. Tam mogliśmy chociaż przyjrzeć się zachowaniem tubylców. Kobiety zawijające betel, inne strzelające z procy do małp próbujących ukraść kukurydzę, która znajdowała się na dachu auta. Koło nas na ziemi pod moskitierą spała mała dziewczynka na brudnym kocyku i poduszce.
Wycieczka się skończyła, a nam została godzina do autobusu. Poszliśmy na lunch, a potem wróciliśmy do naszego hotelu schłodzić się klimie i skorzystać z internetu, co oczywiście okazało się niemożliwe. Internet w Birmie działa fatalnie. Mało jest miejsc, gdzie można znaleźć dobre połączenie.
Autobus przyjechał po nas punktualnie. Wyjechaliśmy o 16 i droga miała zająć nam 5 godz. Początkowo w busie siedziało kilkoro białych podróżnych. Z czasem zaczął się zapełniać tubylcami. Droga pewnie trwałaby krócej, gdybyśmy ciągle się nie zatrzymywali. A to kierowca stanął, by kupić betel, a to wyrzucał na ulice puste butelki (śmieci to duży problem w tym kraju), zabierał koleją pasażerkę czy płacił za przejazd danym odcinkiem. Większość dróg w Birmie jest asfaltowych, ale ich stan jest kiepski. W aucie ciągle nami telepie i buja na wszystkie strony za sprawą dziur i nierówności.
Po godzinie jazdy autobus się zatrzymał na poboczu. Kierowca i jego pomocnik zaczęli dyskutować i otworzyli klapę od silnika, z którego buchnęła para. Zagrzał się silnik. Pięknie. Ciekawe jak dojedziemy na miejsce. Ale panowie znaleźli sposób, polali silnik wodą z butelki. I pojechaliśmy dalej.
O dziwo na miejscu byliśmy o czasie.