Z Kambodży wyjechaliśmy o 8 rano. Tuktuk podwiózł nas pod autobus, który miał nas dowieźć do granicy. Przejazd Sihanoukville- Koh Chang 25$ os osoby. W biurze podróży powiedzieli nam, że już o 15.30 będziemy na miejscu. Super. 8h jazdy- jakoś przeżyjemy.
Autobus zapełnił się całkowicie, łącznie z tym, że w przejściu na małych, plastikowych krzesełkach siedzieli ludzie.
Granicę przekroczyliśmy dopiero o 14:00. Hm ciekawe jak w 1,5 godziny dojedziemy do Trat, gdzie przesiądziemy się na prom na wyspę.
Na granicy zmieniliśmy środek transportu na busa, który przez następne kilka godzin wiózł nas do Trat. Tam zmiana na pickupa.
Pickup pojechał okrężną drogą, zahaczając o biuro podróży, w którym mieliśmy wymienić nasze bilety. Po co? Dziwiłam się, ale jak Tajka podczas wymiany zaoferowała mi hotel, przejazd i inne atrakcje, wszystko stało się jasne.
W końcu, o 17.30 znaleźliśmy się na promie. Po 40 minutach płynięcia i 20 minutach w taxi znaleźliśmy się hotelu. Niezły poślizg.
Kolacja i spać.
Kolejnego dnia wylegiwaliśmy się na basenie. Mieliśmy wrażenie, że nasza nastolatka jest zmęczona naszym podróżowaniem. Nie przyzwyczajona do wakacji tego typu. Wieczorem kolacja na piasku na White Sand Beach. I piwko przy muzyce na żywo z Polakami i ich znajomymi ze Słowenii, których poznaliśmy na promie do Koh Chang.
Plan na następne dni był prosty. Do wyjazdu Natalii mamy odpoczywać, plażować i zapewniać jej jakieś rozrywki. Więc pojechaliśmy na ładny wodospad- Khlong Phlu Waterfall, gdzie można się wykąpać i skakać ze skałek. Wstęp 200 bathów. Jeśli, ktoś decyduje się pojechać tam skuterem, to lepiej wjechać za bramę i tam zaparkować pojazd, inaczej trzeba będzie zapłacić dodatkowo 10 bathów za parking. Inną atrakcją były słonie, choć Natalia miała strach w oczach, kiedy zobaczyła olbrzyma. Jednak dała się namówić na przejażdżkę i oczywiście była zadowolona. Ja odpuściłam, bo już taką przejażdżkę odbyłam podczas ostatniego pobytu w Tajlandii. Koszt na osobę za pół godz. 500 bathów (50 zł). Ja czekając mogłam poobserwować rocznego słonia, który kręcił się koło mamy, tak jakby chciał się do niej przytulić. Urocze.
Następnego ranka obudził nas deszcz. Pechowo, bo w tym okresie w Tajlandii rzadko pada, a w taki dzień niewiele można zrobić. Z nadzieją, że w końcu przestanie siedzieliśmy w barze hotelowym. Niestety nie przestało. Cały dzień lało. Na szczęście po burzy przychodzi tęcza, a kolejny dzień był ponownie upalny i słoneczny. Czyli ostatnia szansa dla młodej na złapanie opalenizny.