Na wyspę Penang dotarliśmy autobusem za 20 zł od os. Zajęło nam to 5h. Z dworca wzięliśmy taksówkę do miejscowości, gdzie mieliśmy spędzić 3 dni. Myślę, że trochę przepłaciliśmy, ale nie byliśmy rozeznani za bardzo w terenie. Zarezerwowaliśmy apartament z dwoma sypialniami przy najbardziej rozrywkowej i turystycznej plaży Batu Ferringghi. Koszt na os. tylko 37 zł. Super cena i fajne warunki.
Chcieliśmy szybko poznać okolicę i zobaczyć plażę. Słyszeliśmy, że na Penangu plaże nie są zbyt atrakcyjne. I faktycznie nie są. W dodatku nikt z nich nie korzysta. Nie ma opalających i kąpiących się turystów. Miejscowość wygląda na wymarłą. Większość sklepów zamknięta, restauracje dopiero się otwierają, biura turystyczne nie działają. Rozumiem, że jest niedziela, ale w sezonie to chyba nie powinno mieć znaczenia. A jednak.
Zjedliśmy obiad w jednej z restauracji. Zamówiliśmy malezyjskie przysmaki- makarony podane na różne sposobów. Ale żadne danie nie powaliło na kolana. Wręcz były bardzo średnie. Dowiedzieliśmy się, że wieczorem ulice miasta zamieniają się w street food market. Zobaczymy, może będzie lepiej. Lekko rozczarowani wróciliśmy do hotelu. Zarezerwowaliśmy bilety na Lankawi (83zł/ os.). Mam nadzieję, że market i stolica wyspy zmienią nasze zdanie o Penangu. Zwłaszcza, że słyszeliśmy tyle pozytywnych opinii.Wieczorem udaliśmy się na market, mieliśmy nadzieję zastać tam wiele straganów sprzedających przysmaki malezyjskie. Niestety zastaliśmy targ wszelkiego badziewia: pamiątki, ubrania, podróbki drogich marek. Na szczęście znaleźliśmy food court, gdzie wszystkie plastikowe stoliki były zajęte, a w powietrzu unosił się zapach jedzenia. Zamówiliśmy kilka dań, jak zwykle za dużo. Chcieliśmy spróbować wszystkiego (co oczywiście było niemożliwe). Jedzenie było zdecydowanie lepsze niż wcześniej- pyszne krewetki w sosie chilli, dobry makaron w ciemnym sosie sojowym i zupka z wontonami.
Dzień 2.
Dzisiejszy dzień chcieliśmy poświęcić na zwiedzenie słynnego George Town- stolicy wyspy. Wiele o nim słyszałam i czytałam na różnych blogach. Pewne wyobrażenie tego miasta powstało w mojej głowie. Byłam ciekawa jak bardzo będzie się pokrywać z rzeczywistością.
Do miasta dojechaliśmy autobusem za 2,70 w jedną stronę (40min jazdy).
Wysiedliśmy tuż obok Chinatown i postanowiliśmy iść prosto przed siebie bez większego planu. Podobno tak najlepiej poznać GT. Iść i podziwiać, wczuć się w klimat miasta (oczywiście mieliśmy zaznaczone kilka punktów, które koniecznie chcieliśmy zobaczyć). Zauważyć różnorodność tego miejsca i zaobserwować normalne życie jego mieszkańców. I tak zrobiliśmy. Szliśmy ulicami Chinatown mijając obdrapane, niskie kamienice (całe GT jest w niskiej zabudowie), genialne drewniane drzwi ozdobione chińskimi znakami. Duże i kolorowe okiennice oraz neony rozświetlające ulice nocą. Przeszliśmy obok straganów z jedzeniem, gdzie kobiety w dwóch miskach myły naczynia, a inne obierały warzywa, koło małych warsztatów, gdzie mężczyźni skręcali śrubki oraz zagraconych sklepików, w których jakimś cudem sprzedawca odnajdował się znakomicie.
Wszystko było autentycznie, pozwoliło nam cofnąć się w czasie. Zwłaszcza jak przed nogami przebiegł nam szczur, a potem następny.
Targ rybny, owocowo-warzywny, kiełbaski wędzące się na słońcu, skutery i riksze. A do tego sztuka uliczna. Na wielu kamienicach można było zaobserwować malowidła ścienne- słynny obrazek Bruce Lee, koty i postaci z kreskówek- oraz zrobione z drutów "murale" (podświetlone w nocy) przedstawiające różne zabawne sytuacje.
Przekraczając niewidzialną granicę, wkroczyliśmy do dzielnicy indyjskiej. Z małych sklepików słychać było muzykę z filmów Bollywood, ze straganów jedzeniowych unosił się zapach przypraw, pojawiły się kobiety w sari i mężczyźni z turbanami na głowach. U rzeźnika pracownicy żartowali sobie ze swojego śpiącego kolegi, a na ulicy kobiety wróżyły z dłoni.
Różnorodność widoczna była też w świątyniach, które odwiedzaliśmy kolorowa świątynia hinduska Sri Mahamariamman, będąca aktualnie w renowacji, biały i okazały meczet Kapitan Keling, kościół św. Grzegorza czy chińska świątynia Lim Kongsi.
Lunch zjedliśmy w knajpce polecanej na blogu Zlaptrop.com. Tek Sen to jedna z najstarszych restauracji na wyspie, która przyciąga tłumy. Faktycznie jak dotarliśmy na miejsce, ciężko było znaleźć wolny stolik. Zamówiliśmy dnia zaznaczone w karcie gwiazdką. Ciężko było się zdecydować, zwłaszcza, że nazwy niewiele nam mówiły. Ale wszystko było smaczne: kaczka w imbirze czy smażony kurczak w ziołach i chilli. Zadowoleni, że pierwszy punkt na kulinarnej trasie GT okazał się smakowity.
Ze względu na upał i małe zmęczenie, wzięliśmy taksówkę, która zawiozła nas do świątyni oddalonej od miasta 30 min drogi. Mogliśmy przez chwilę odpocząć w klimatyzacji i nabrać sił na dalsze zwiedzanie. Świątynia Kek Lok Si (to raczej kompleks świątyń określany także jako centrum kulturalne i edukacyjne - przeczytane na plakacie na miejscu) jest położona wysoko nad miastem na zielonych wzgórzach. Dostojna, kolorowa z mocną przewagą złota i czerwieni. Na pewno warta zobaczenia. Przeszliśmy przez wszystkie komnaty i sale wypełnione posągami buddy oraz kadzidłami. W jednej z nich zawiesiliśmy kolorowe tasiemki z życzeniami noworocznymi na drzewku życzeń- w lutym obchodzi się w Azji Chiński Nowy Rok.
Następnie pojechaliśmy pod stację kolejki, by wjechać na Penang Hill. Kolejka szynowa, dość stroma i szybko jadąca. Niestety widok na szczycie nas nie zauroczył. Nie z tego względu, że nie był ładny czy coś takiego. Brakowało na górze jakiegoś konkretnego miejsca widokowego. Drzewa zasłaniały panoramę. Przeszliśmy się kawałek i znaleźliśmy punkt widokowy w restauracji hotelu znajdującego się na szczycie. Jednak bardzo łatwo przegapić to miejsce.
Wróciliśmy do George Town. Kontynuując spacer udaliśmy się w kierunku charakterystycznego Cheong Fatt Tze Mansion. Fasada w kolorze indygo i stare riksze. Niestety jak dotarliśmy na miejsce, budynek był już zamknięty dla zwiedzających. Ochroniarz nie chciał nas przepuścić przez bramę, żeby chociaż zrobić zdjęcie z zewnątrz. A szkoda.
Tuż obok usiedliśmy w food court o nazwie Red Garden i zjedliśmy po raz kolejny pyszny posiłek w George Town.
Czy George Town to miejsce, gdzie ścierają się różne kultury? Na pewno. Czy można zjeść tu coś dobrego? Z pewnością. Czy tak sobie wyobrażałam to miejsce? Prawie. GT bardzo mi się podobało, lubię takie miasteczka z klimatem. Jedynym minusem był duży ruch na drogach. Spacerując ulicami, trzeba było uważać, żeby coś nas nie rozjechało przypadkiem. Kierowcy w Malezji niezbyt uważają na pieszych.
Dzień 3.
Wczoraj obcowaliśmy z różnymi kulturami w kolorowym mieście, dziś czas na naturę. Ze względu, że ominęliśmy w naszym planie Park Narodowy Taman Negara - najstarszy i największy park w Malezji (styczeń to końcówka pora deszczowej, więc park może nie być jeszcze przygotowany na wizytę turystów- tak przynajmniej twierdził właściciel naszego hotelu w Cameron Highland. I choć sam sprzedawał wycieczki do tego miejsca, wcale nas nie namawiał na kupno, wręcz przeciwnie.), postanowiliśmy udać się do lasu na Penangu.
Park nosi taką samą nazwę- Taman Negara Pinang i jest najmniejszym, a zarazem najmłodszym Parkiem Narodowym w Malezji (utworzono go w 2003r. ). Mogliśmy wybrać spośród kilku tras o różnej trudności. Jedna prowadziła do Monkey Beach, inna do plaży, gdzie mogliśmy zobaczyć małe żółwie. Wybraliśmy żółwiki, małp mieliśmy już dosyć. Wczoraj idąc na kolację, małpi samiec zaatakował i rzucił się na Adama. Panowie odtańczyli taniec bojowy, jeden na drugiego sycząc, w końcu małpa się poddała i uciekła. My oglądając widowisko pękaliśmy ze śmiechu, jednak mogło to się skończyć różnie- ugryzieniem, podrapaniem itp.
Droga początkowo prowadziła pod górę po betonowych stopniach, potem już po gałęziach. Otaczał nas zielony gęsty las. Nasza czwórka i tropikalna przyroda. Rodzice byli zachwyceni, choć nikt nie spodziewał, że będzie tak ciężko. Upał dodatkowo utrudniał sprawę. Dotarliśmy na miejsce do Kerachut Beach. Przeszliśmy przez mostek- po lewej stronie mieliśmy widok jak z filmu Jurassic Park, z prawej morze i plażę, na której niestety nie można było się kąpać ze względu na silny prąd i dużą głębokość.
Doszliśmy do rezerwatu, gdzie znajdowały się żółwie, ale zastaliśmy kartkę, że pracownicy mają przerwę do godz. 14:00. Czyli musieliśmy poczekać 15 min. Na Sri Lance mieliśmy okazję być w jednym z rezerwatów z małymi żółwiami i było genialnie. Dlatego chcieliśmy, żeby rodzice przeżyli to samo. Niestety, okazało się, że cały rezerwat składał się z jednego małego baseniku, w którym pływały 4 żółwie. Nie wolno było ich dotykać i robić zdjęć z nimi, a pracownik parku nie mówił po angielsku, więc nie mógł nam nic opowiedzieć o tych stworzeniach.
Wróciliśmy tą samą drogą łącznie pokonując 6 km.
Wieczorem wyszliśmy na ostatnią kolację na Penangu- świeże ryby i owoce morza, wybierane i łowione, a następnie ważone przy nas. Stolik nad brzegiem morza. Dla chętnych możliwość przejażdżki konnej po plaży. Wieczór umiliły nam tradycyjne tańce, choć bardzo głodni prawie ich nie zauważyliśmy.