Podróż, nieprzespana noc i wczorajsze zwiedzanie, tak nas zmęczyło, że jak tyko dotarliśmy do hotelu padliśmy. Chwila odpoczynku była niezbędna. Po południu wyruszyliśmy zwiedzać miasto, ale niestety pogoda się zepsuła - zaczęło padać. Co tu robić, skoro pada. Postanowiliśmy pojechać do Mariny Bay Sand. Zobaczyć słynny hotel i jego centrum handlowe. Tam przeczekać deszcz. Budynek hotelu czyli trzy wysokie wieżowce połączone na szczycie olbrzymią "łódką", na której znajduje się basen przelewowy z niesamowitym widokiem na miasto. Centrum handlowe było wielkie wypełnione sklepami top markami. Obiad zjedliśmy w restauracji Din Tai Fung , polecanej przez moją znajomą. Przepyszne, ręcznie klejone na naszych oczach dim sumy. Jest to "sieciówka", ale warta polecenia.
Wreszcie przestało padać, więc poszliśmy do ogrodów mieszczących się za hotelem. Piękna roślinność, a w śród niej wysokie, żelazne drzewa- w nocy świecące różnymi kolorami.
Ze względu na to, że następnego dnia mieliśmy wracać do Kuala Lumpur i chcieliśmy kupić przejazd nocny pociągiem, a biletów nie mieliśmy, chcieliśmy pojechać na dworzec w celu ich zakupienia. Problem polegał na tym, że nie wiedzieliśmy gdzie jest dworzec. Ale nie tylko my. Żaden z taksówkarzy nie wiedział, gdzie jest dworzec kolejowy i jak nas tam dowieźć. Zaskoczeni i lekko zmartwieni czekaliśmy na jakiegoś wybawcę. W końcu znalazł się kierowca, który powiedział, że wie, gdzie był kiedyś dworzec, jednak jest prawie pewny, że już go tam nie ma, ale jeśli chcemy może z nami jechać sprawdzić to miejsce. Pojechaliśmy. Dworca nie było. Ok, wieczorem powalczymy o bilety przez internet, może się uda.
Ten sam taksówkarz zawiózł nas na słynną Orchard Road, na której co roku odbywa się Grand Prix Formuły 1. Poza tym jest to ulica pełna centrum handlowych i food courtów. W Singapurze nie da się być głodnym, za każdym rogiem kryje się jakaś knajpa- zaczynając od tych wystawnych, drogich miejsc, po te lokalne i uliczne street food. Każda kuchnia świata. Można też oddać się szaleństwom zakupowym, bo tyle wielkich galerii handlowych umiejscowionych obok siebie nie widziałam nigdzie. Nas zakupy nie interesowały, więc tylko zrobiliśmy sobie długi spacer.
Doszliśmy, aż do hotelu Raffels- najstarszego i najdroższego hotelu w mieście. Piękny, biały, ładnie podświetlony budynek kolonialny. Znajoma poleciła, żebyśmy wieczorem poszli na grillowanego sataya- szaszłyki mięsne podawane z sosem z orzechów ziemnych. Najlepsze mieliśmy znaleźć na nocnym markecie Lau Pa Sat- tuż obok stacji Raffels Place. Nie sprawdzając na mapie, stwierdziliśmy, że metro będzie właśnie blisko hotelu o tej samej nazwie. Byliśmy w błędzie. Odległość była spora, a nasze bolące nogi nie pokonałyby jej do rana, więc wzięliśmy taksówkę (taksówki są dość tanie, zwłaszcza jak się podróżuje w cztery osoby, czasem taniej wychodzi taxi niż 4 bilety na metro).
Market od razu przypadł nam do gustu. W kolonialny stylu, ozdobiony wokół białą koronką z żelaza. Znajdujący się w otoczeniu szklanych drapaczy chmur. Fajny kontrast. Na zewnątrz grille z satayami, wewnątrz przeróżne kuchnie świata. Bardzo przyjemne i smaczne miejsce.
Dzień 2.
Mieliśmy do nadrobienia sporo w zwiedzaniu. Pogoda dnia poprzedniego popsuła nam trochę plany. Z rana wybraliśmy się do chińskiej dzielnicy. Tam zastaliśmy typowo chińskie, kolorowe kamienice z dużymi drewnianymi okiennicami. Pełno widocznych, dużych szyldów z chińskimi znakami. Ze względu na zbliżający się Chiński Nowy Rok, na ulicach widać było wiele czerwono- złotych dekoracji oraz posągów kozy- Nowy rok będzie rokiem kozy.
Wąskie uliczki przepełnione straganami sprzedającymi rozmaitości i lokalne smakołyki. Uwieńczeniem dzielnicy było zwiedzenie pięknej świątyni chińskiej, w której akurat odbywała się msza. Dwóch ubranych na pomarańczowo mnichów śpiewały pieśni, a tłum wiernych im wtórował.
Przejechaliśmy metrem kilka stacji i udaliśmy się na nabrzeże zobaczyć symbol Singapuru, białego lwa- fontannę. Z tego miejsca mieliśmy także świetny widok na Marinę Bay Sands, młyńskie koło, żelazny most o ciekawej formie oraz teatr w kształcie jeża. Za nami rząd szklanych wieżowców i ekskluzywny hotel Fullerton. Wszystko nowoczesne i zadbane. Trzeba przyznać, że Singapur to bardzo czyste i poukładane miasto. Do niedawna pełne zakazów bardzo restrykcyjnie przestrzeganych przez policję, na przykład zakaz żucia gumy w miejscach publicznych. Efektem tego jest niesamowity porządek i ład. Miasto jest nowoczesne, ale widoczne są w nim pozostałości po kolonializmie- niskie zabudowania, stylowe i urokliwe kamienice. Przez chwilę można zapomnieć, że jest się w Azji.
Spacerem dotarliśmy do hotelu Raffels, żeby zobaczyć go za dnia. Wejście z portierem ubranym w indyjskim, dostojnym stylu, kawiarnie i stylowe salony dostępne tylko dla gości hotelowych. Natrafiliśmy na wystawę World Press Photo 2014, więc mogliśmy przy okazji zobaczyć fantastyczne fotografie.
Taksówką za 6 zł pojechaliśmy do Little India. Znaleźliśmy się jakby w zupełnie innym mieście, a raczej kraju. Kobiety ubrane w tradycyjne sari, jubilery sprzedające strojną złotą biżuterię i zapach curry. Kamienice, trochę podobne do tych w chińskiej dzielnicy, ale jeszcze bardziej kolorowe. Obejrzeliśmy wielobarwną hinduską świątynię. A na koniec "podróży po Indiach" zjedliśmy chlebek naan z pysznymi sosami curry.
Pieszo poszliśmy w stronę dzielnicy arabskiej (blisko od indyjskiej). Na ulicach pojawiło się więcej muzułmanów ubranych w długie szaty i kobiety z zakrytymi głowami. Arabskie szkoły, falafel i kebab, typowo arabskie sklepy z przyprawami i dywanami. Do największego i najważniejszego meczetu prowadziła niedługa promenada z ładnymi i mocno zdobionymi kamienicami. Ubraliśmy długie szaty, zdjęliśmy buty i weszliśmy do meczetu, który wewnątrz był tak naprawdę dużą salą wyłożoną dywanem, na którym można było się modlić.
Kolejne kilometry pokonaliśmy idąc w stronę Orchard Road, tam celem było znalezienie apteki- tata coś się rozchorował i potrzebowaliśmy antybiotyku, którego oczywiście bez recepty nam nie sprzedali (to nie Sri Lanka, gdzie recepta nikomu nie jest potrzebna).
Wsiedliśmy do metra i pojechaliśmy w stronę naszego hotelu. Po drodze zatrzymaliśmy się na piwko w Clarke Quey, promenadzie z wieloma knajpkami znajdującymi się nad brzegiem rzeki. Bardzo przyjemne i kolorowe miejsce. Odpoczynek się przydał, bo okazało się, że przez cały dzień zrobiliśmy 25 km pieszo. Nic dziwnego, że do hotelu szliśmy prawie na czworaka.
Wieczorem zabraliśmy bagaże i pojechaliśmy do Woodlands, gdzie znajdował się dworzec (bilety udało nam się kupić przez stronę malezyjską- 120 zł od osoby za miejsce leżące). Stacja była na granicy singapursko- malezyjskiej i poza peronem i miejscem kontroli paszportowej nic na niej nie było. Żadnego sklepu, żadnej restauracji, nic. Dobrze, że w 7 Eleven kupiliśmy coś na drogę.
O 23 wsiedliśmy do pociągu. Wagon składał się z dwupiętrowych łóżek, jedno obok drugiego. Na szczęście każdy mógł się zasłonić własną firanką, no i było czysto. Bujało i trzęsło, ale przynajmniej mogliśmy wyciągnąć nogi. To znaczy ja z mamą mogliśmy, osoba wysoka miałaby duży problem. Azjatyckie standardy- krótkie łóżka. Zamknęliśmy oko i rano byliśmy na miejscu.