Nad ranem wylądowaliśmy w Hong Kongu. Po raz pierwszy na chińskim terytorium. A właściwie takim pół-chińskim. Bo niby to Chiny, ale nie do końca. Inne prawa, inna historia i obyczaje, inny styl życia. Bez wizy mieliśmy prawo zobaczyć chińską metropolię. Ruszamy na podbój.
Nocleg zarezerwowaliśmy w samym centrum na lądzie- Kowloon niedaleko promenady Tsim Sha Tsui. Cena do warunków jak na HK.. proporcjonalna. Podobno mieszkania lokalnych, przeciętnych obywateli są bardzo ciasne i malutkie. Taki też był nasz pokój. Przez chwilę mogliśmy się poczuć jak prawdziwi Chińczycy. 11 m2 + 1m2 łazienki- na cztery osoby. Nieźle. Czysto, ale bardzo ciasno. Na początku bardzo nas to bawiło, co chwilę żartowaliśmy z naszego lokum. Po dwóch dniach zrozumieliśmy, że nie są to łatwe realia do życia. Trzeba docenić, warunki jakie się ma w domu. Holland Guest Hause na budżetową podróż jest w sam raz. Ale cały pobyt śmialiśmy się, że mieszkaliśmy w Holiday Inn (next to..).
Z rana obeszliśmy tylko okolicę. Nie wyspani, nie mieliśmy sił na dalsze zwiedzanie. Poczekaliśmy na pokój i ucięliśmy sobie drzemkę. Po południu na początek przeszliśmy się promenadą gwiazd- Tsim Sha Tsui, na której zobaczyliśmy pomnik Bruca Lee, odciski dłoni gwiazd chińskiego kina. Przepłynęliśmy łódką Star Ferry na drugą stronę na wyspę (1zł bilet). Zrobiliśmy spacer w stronę przystanku tramwajowego na Victoria Peak- szczyt, z którego można podziwiać panoramę Hong Kongu. Przeszliśmy nowoczesną dzielnicą mijając drogie butiki, i centra finansowe. Tramwaj w jedną stronę z wejściem na punkt widokowy kosztował 35zł, tylko kolejka na prawie godzinę. Ale wystaliśmy swoje i wjechaliśmy do góry. Widok przepiękny. Warto wjechać w dzień, bo i tak nad miastem unosi się mgła smogu. W nocy mgła może zasłonić wszystko. Warto wjechać na szczyt miejskim autobusem dwupiętrowym, który wyjeżdża z portu. Podobno widoki niesamowite, znajoma nam polecała, tylko my o tym zapomnieliśmy.
Potem dotarliśmy do świątyni Man Mo, określanej jako jednej z najciekawszych w mieście. Takiego wrażenia na nas nie zrobiła. Mała i niewidoczna z zewnątrz.
Wieczorem udaliśmy się najpierw na promenadę, by zobaczyć pokaz laserów. Linia brzegowa po drugiej stronie robiła wrażenie. Pięknie oświetlone różnymi kolorami wieżowce. Czekaliśmy na pokaz. Z kilku miejsc puszczona została wiązka laserów. Czekaliśmy na kontynuację, na finał. Czekaliśmy na coś ekstra. Nie doczekaliśmy się. Pokaz tak się zaczął jak szybko się skończył. Nie warto było na niego czekać, wystarczyło przyjść po zmierzchu i zobaczyć po prostu kolorowe światła budynków.
Potem poszliśmy w kierunku Temple Street Market na kolację. Na plastikowych krzesełkach, w knajpce pełnej ludzi - zamówiliśmy kilka różnych dań, które zjedliśmy ze smakiem. Do tego chińskie piwko i byliśmy w pełni usatysfakcjonowani.