Nie planowaliśmy długiego pobytu poza Bali- wyjechaliśmy na Gili tylko z małym bagażem podręcznym, ale zaciekawiła nas wycieczka na Komodo. Fajnie byłoby zobaczyć słynne warany, a skoro stąd już tak blisko to czemu nie? Przemyśleliśmy wszystkie za i przeciw i zdecydowaliśmy się. Wynegocjowaliśmy cenę na 160$ aus.
Mała łódka odpływała o 8:00 rano. Pełni emocji i obaw (głównie martwiła mnie kwestia 4 dni na morzu- choroba morska itp) odpłynęliśmy w stronę głównego portu na wyspie Lombok. Okazało się, że jednym z uczestników wycieczki jest Magda z Poznania, która podróżuje samotnie od jakiegoś czasu. Szybko się zaprzyjaźniliśmy.
Na Lomboku długo musieliśmy czekać, aż wszyscy się zbiorą, a organizatorzy przygotują wszystko do podróży. Dopiero o godzinie 13:00 ruszyliśmy w stronę łodzi. I lekko nami wstrząsnęło. Łódź wyglądała, tak jakby miała się za chwilę rozpaść. Nie wiedzieliśmy jak 16 osób + obsługa się na niej pomieści. I czy w ogóle dopłynie do celu. Na górnym decku znajdowało się 16 materacy, jeden obok drugiego, czyli nasza sypialna na kolejne trzy noce. Dolny deck niewielka przestrzeń z drewnianymi ławkami wokół i dziób, na którym można było skorzystać z promieni słonecznych. Bardzo mała przestrzeń jak na tyle ludzi. 16 osób razem przez 4 dni bez prysznica hm.. może być ciekawie. Grupa była mieszana: para Francuzów, para z Czech, Chorwatka, trójka Amerykanów, czteroosobowa rodzina Holendrów i czwórka Polaków + 4 osoby z obsługi, w tym nasz przewodnik Sunny, sympatyczny Indonezyjczyk, który codziennie budził nas śpiewając Boba Marleya.
Wypłynęliśmy. Zaczynamy przygodę. Grupa szybko zaczęła się integrować, bo w tych warunkach to chyba najlepsze rozwiązanie. Łyk Bintanga (popularne piwo), potem kolejny i od razu zrobiło się przyjemniej. Pierwszy snorkeling sprawił wszystkim wielką frajdę. Ładna rafa, kolorowe rybki, a przede wszystkim orzeźwienie. Bo od rana czekaliśmy w strasznym upale. A morze miało nam zastąpić prysznic przez najbliższe dni. Popłynęliśmy dalej. Za jakiś czas kolejny stop na pływanie, a potem już do rana łódka spokojnie sunęła wzdłuż wyspy Sumbawa. Płynęliśmy bardzo powoli, a morze było gładkie. Obawy przed chorobą minęły. Mała impreza na decku pozwoliła nam się szybko poznać i zapomnieć o mało komfortowych warunkach.
Czas na kolacje. Cerata rozłożona na ziemi zastąpiła nam stół. Ryż i dwa różne dania z warzywami i kurczakiem. Nawet niezłe.
Zrobiło się ciemno i wszyscy padli ze zmęczenia. Na jednej sali, jak na kolonii.
Dzień 2.
O 7:00 dopłynęliśmy do naszego pierwszego celu podróży. Wyspa Moyo, a na niej ładny wodospad. Szybkie śniadanko i do wody. Do plaży trzeba było dopłynąć o własnych siłach. Potem z plaży krótki spacer w głąb lądu przez gęsty las, wąską ścieżką poprzecinaną strumykami. Dotarliśmy pod wodospad. Nie był bardzo wysoki, ale robił wrażenie. Mocny strumień, woda odbijała się od półek skalnych.
Sunny mówi, że na szczycie znajduje się naturalny basen, więc wszyscy chętnie chcą się wspiąć. Pokazuje nam drogę i część grupy się wycofuje (płynęliśmy na dwa statki, czyli łącznie 34 osoby). Trzeba było wspiąć się po dość stromej skałce. Konary drzew i gałęzie miały ułatwić sprawę. Zero zabezpieczenia, w Europie nikt by nie zabrał wycieczki na taką wspinaczkę. Ale daliśmy radę. Jeziorko było niewielkie, ale głębokie, więc chłopacy zaczęli szaleć i wskakiwać z otaczających nas drzew do wody. Dużo śmiechu i zabawy.
Ostrożnie zeszliśmy na dół i zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie na tle wodospadu, a potem wróciliśmy na nasze łodzie.
Popłynęliśmy dalej do wysepki Satonda, gdzie mieliśmy zobaczyć śliczną rafę. Faktycznie snorkeling był świetny. Dużo kolorowych rybek: błazenki, parrot fish, picasso fish, rozgwiazdy i sporo meduz, niewidocznej wielkości, ale odczuwalnej. Godzinne pływanie sprawiło nam dużo frajdy, ale było ostatnią atrakcją dzisiejszego dnia. Przed nami 19 godzin płynięcia w stronę Komodo bez postoju. Szykowało się ciężkie popołudnie i wieczór, zwłaszcza, że zapasy Bintangów się wyczerpały. Holendrzy zorganizowali grę w stylu kalambury. Było sporo śmiechu, dzięki temu jakoś przeżyliśmy długi wieczór.
Dzień 3.
Kolejna pobudka bardzo wcześnie rano. Sunny śpiewa „wake up wake up”, tost na śniadanie i skok do wody. Nareszcie „prysznic”. Zadowoleni pływaliśmy wokół łodzi, a potem rozpoczęliśmy snorkeling. Kolorowe rafa przypominająca gęsty las i grzyby. Dopłynęliśmy do plaży nazywanej Pink Beach, która ma delikatnie różowy odcień. Wszystko za sprawą czerwonego korala, który zmieszał się z jasnym piaskiem. Woda sprawia, że kolor ten jest lepiej widoczny.
Byliśmy już blisko wyspy Komodo i park przyrodniczego. Z każdej strony otaczały nas małe, górzyste wysepki. Widok był piękny, a woda spokojna jak w jeziorze. Sunny powiedział, że niedługo się zatrzymamy na kolejny stop- manta point. Stanął na dziobie i zaczął wypatrywać czegoś w wodzie. Nagle krzyknął: „mantas”. Wszyscy skoczyliśmy do wody i ujrzeliśmy ją. Wielką, piękną i samotną mantę spokojnie pływającą blisko dna morskiego. Rozpiętość skrzydeł na 3 metry. Byliśmy pod wielkim wrażeniem. Uciekała nam, więc goniliśmy, by nie stracić jej z oczu. Znaleźliśmy kolejną. Rewelacja.
Wróciliśmy na łódź. Mieliśmy podpłynąć kawałek, żeby znaleźć kolejne manty. Wszyscy obserwowaliśmy wodę i nagle ujrzeliśmy cień. Adam krzyknął „ manta” i znowu wszyscy znaleźli się w wodzie.
Kolejnym i najważniejszym punktem rejsu była wyspa Komodo. Przekroczyliśmy granicę Komodo National Park obejmujący kilka wysp (w tym Komodo i Rinca- największe). Zacumowaliśmy łódź i Sunny zaprowadził nas do przewodnika, który miał nam pokazać okolicę i opowiedzieć nieco o wyspie i jaszczurach. Zaraz przy domkach pracowników zobaczyliśmy dwa warany, nazywane przez lokalnych Komodo Dragons. Długie na 3 m, masywne i leniwie leżące w bezruchu. Stanęliśmy w bezpiecznej odległości. Pracownicy parku uzbrojeni w długie kije rozdwojone na końcach oddzielali nas od zwierząt. Nie wiem czy taki kij w razie ataku by na coś się zdał, ale jaszczury nawet nie drgnęły. Przeszliśmy kawałek dalej i ujrzeliśmy trzy kolejne potwory. Jeden ziewnął i podniósł głowę. Tak, są prawdziwe i wyglądają przerażająco. Swoją posturą i chodem przypominają krokodyle. Żyją do 50 lat i są mięsożerne. Matka raz do roku składa max. 30 jaj, którymi opiekuje się tylko przez 3 miesiące. Kolejne sześć miesięcy jaja są pozostawione same sobie. Samica składa jaja w norze, wokół której kopie kilkanaście podobnych, by zmylić inne drapieżniki. Gdy młode się wyklują, uciekają na drzewa i tam żyją, do czasu, aż osiągną metr długości. Inaczej mogą stać się ofiarą nawet własnej matki. Warany polują z ukrycia. Potrafią zaczaić się nawet na bawoła. Jelenie, które biegają po parku są przeznaczone na pokarm dla smoków. Tubylcom nie wolno upolować jelenia, grozi to karą 5 lat pozbawienia wolności. Park Komodo dba by gatunek nie wyginął. Obecnie żyje ponad 4000 sztuk na Komodo i Rinca.
Smoki zostały odkryte dopiero na początku XXw., czyli jakoś przetrwały tyle lat. Po czym zaczęto je dokarmiać, co sprawiło, że stały się leniwe i przestały polować. Aktualnie podobno tego się nie robi. Pracownicy parku zarzekają się, że zwierzęta są dzikie i polują samodzielnie. Aczkolwiek mam wrażenie, że tych kilka sztuk przy biurach parku, nie znalazło się tam przypadkiem. Przewodnik jakby wiedział, że tam je zastaniemy i udawał małe zaskoczenie, a potem twierdził, że w dalszej wędrówce szlakiem na punkt widokowy raczej ich nie spotkamy. I tak faktycznie było. Ale czego się nie robi dla turystów. Przyjechać na Komodo i nie zobaczyć warana, byłoby szkoda. Więc podejrzewam, że te kilka sztuk, się karmi, by turyści przyjeżdżali i wracali zadowoleni z wycieczki.
Wróciliśmy na łódź, odpłynęliśmy kawałek od Komodo na kolejny dzisiejszego dnia snorkeling, a następnie zacumowaliśmy łódź w uroczej zatoczce, gdzie zostaliśmy na noc. Ostatnia noc, kolorowe światła jak na dyskotece i Sunny zabawiający grupę do zabawy. Bintangi dokupione, więc każdy zadowolony. Stado sporych nietoperzy przeleciało nam nad głowami. Zrobiło się ciemno. Niebo usiane gwiazdami, w morzu można zaobserwować całą ławicę meduz niebezpiecznie pięknych. Zabawa do ostatniego Bintanga w "zieloną noc”.
Dzień 4.
Z rana dotarliśmy do wyspy Rinca, gdzie mogliśmy zobaczyć kolejne smoki. Znowu znajdujące się w pobliżu biur pracowników parku. Tyle, że tym razem były bardziej ruchliwe. Ociężale przemieszczały swoje potężne ciało, które potrafi się rozpędzić nawet do 30 km/h. Zrobiliśmy mały treking trasą o średniej trudności. My oczywiście nieprzygotowani, bo w japonkach- inne buty zostały w Kucie. Ale nie było tak trudno. Widok z góry był przepiękny, spokojna woda, zatoczki i małe wysepki wokoło.
Ostatni snorkeling był w miejscu widokowo pięknym, śliczna maleńka plaża, wiele zielonych wysp w pobliżu i przejrzysta woda. Tylko, gdy podpłynęliśmy bliżej ujrzeliśmy tonę śmieci, które rujnowały to miejsce. Odechciało nam się pływania. Skąd śmieci na niezamieszkanej wyspie? Zapewne z łodzi lub z niedalekiego portu, do którego płynęliśmy. Szkoda, bo miejsce piękne, ale zniszczone przez ludzi.
Ostatnia godzina rejsu zleciała szybko, wszyscy czekali, aż staną na stałym lądzie i pobiegną do hotelu wziąć prysznic. My też o niczym innym nie marzyliśmy. Brak słodkiej wody przez tak długi czas, nie jest bardzo komfortowy. Dobrze, że były przystanki na kąpiele w morzu.
Rejs zaliczamy do udanych i mimo ciężkich warunków bardzo nam się podobał. Dużą rolę odegrali tu ludzie, bo wszyscy byli sympatyczni i bardzo wytrwali. Nikt nie marudził i nie narzekał, o niedogodnościach trzeba było zapomnieć.