Po drodze do Melbourne chcieliśmy odwiedzić wyspę Philip, która kojarzy się ze spokojem i naturą. Można na niej spotkać pingwiny, foki i koale. Dojechaliśmy do rezerwatu, który opiekuje się pingwinami. Okazało się, że główne show- penguin parade odbywa się wieczorem po zmierzchu. Bo dopiero wtedy wracają do swoich norek, by nakarmić pisklęta. Szkoda, bo jest to ciekawe widowisko, ale za to za darmo mogliśmy wejść na teren parku, gdzie wypatrzyliśmy parkę chowającą się w krzakach tuż przy plaży. Pingwiny, które można tu spotkać nazywane little penguin lub blue penguin należą do najmniejszych na świecie. Ich wysokość sięga max 35 cm.
Następnie udaliśmy się na sam cypel wyspy do Nobbies Center, gdzie można wypatrzeć foki. Fok nie było za to tysiące mew z młodymi, które walczyły ze sobą, skrzeczały na siebie, latały wokół. Głośno jak na Manhattanie. Okazało się, że mewy były pod opieką ze względu na okres lęgowy. Przylądek był skalisty. Sprawiał wrażenie srogiego. Widoki ładne, ale po Wilsons Prom czy Great Ocean Road, nie miał szans nas tak samo zachwycić.
W drodze do miasteczka Cowes, Adama złapała tak okropna alergia (w Australii jest przełom wiosny i lata, więc na południu kraju alergicy muszą się zmagać z kwitnącymi trawami i innymi pyłkami), że zrezygnowaliśmy z dalszego zwiedzania wyspy. Nie ma co się męczyć.
Pojechaliśmy prosto do Melbourne.