Dotarliśmy do Adelaide z rana, więc mieliśmy cały dzień, żeby pokręcić się po mieście. Po południu byliśmy umówieni z moją koleżanką z dzieciństwa-sąsiadką z podwórka. W niedzielę miasto było puste, więc bardzo łatwo można było przejechać przez centrum i jednocześnie rozeznać co jest gdzie.
Zaparkowaliśmy w pobliżu Chinatown, gdzie Adam od razu skusił się na azjatyckie dobrocie. Miło nas zaskoczył darmowy internet, a że byliśmy odcięci od świata przez pewien czas posiedzieliśmy w Chinatown troszkę dłużej.
Przeszliśmy w kierunku Victoria Square, gdzie oprócz przeplatających się nowoczesnych budowli i starych wiktoriańskich budynków, zastaliśmy dużą sztuczną choinkę. W takim klimacie łatwo zapomnieć, że święta się zbliżają.
Potem spacer główną ulicą miasta Kings Willam street w kierunku miejsca, gdzie skupiają się liczne galerie sztuki oraz często odbywają róźnorodne festiwale kulturalne. Kilka nowoczesnych budowli, sala widowiskowa, stadion, rzeka z mostem zakończonym fontanną. Przyjemny zaułek, żeby odpocząć na równo przyciętej trawce. Zobaczyliśmy także budynki starego parlamentu oraz Old Railway Station, a także liczne kościoły wplecione między kamienice i nowoczesne wieżowce.
Miasto wydaje się być spokojne, a centrum dość skupione. Sprawia wrażenie przyjemnego do życia. Budynki w stylu wiktoriańskim przelatają się z nowoczesnymi. No i leży nad oceanem. Piękna plaża znajduje się tylko 15 min drogi od ścisłego centrum. Z drugiej strony miasto otoczone jest wzgórzami.
Dotarliśmy do mieszkania Oli. Mały domek, w którym wynajmuje pokój znajduje się niedaleko centrum w przytulnej spokojnej okolicy.
Dostaliśmy swój pokój, więc mogliśmy odpocząć po ciężkim outbacku w ciszy i spokoju.
Wieczorem Ola ze swoim kolegą Danielem- Polakiem urodzonym w Adelaide, zabrali nas na punkt widokowy Mt Lofty położonym na Adelaide Hills. Było już całkiem ciemno, więc widok był wspaniały. Mrugające światełka dużego miasta (choć Australijczycy uważają, że Ade. to wioska), dość wąskiego, ale bardzo rozległego.
Zimny wiatr nas przegonił do domu.
Dzień 2.
Rano Ola zabrała nas do knajpki, w której pracuje, żeby zapoznać nas z australijskim zwyczajem śniadaniowym. Od wczesnych godzin porannych wiele knajpek zarówno w centrum miast jak i na obrzeżach zapełnia się, a lokalni przychodzą, aby zjeść dobre (drogie jak na warunki pl) śniadanko i wypić kawę, a przy okazji spotkać się i porozmawiać ze znajomymi. Cafe Devour mała osiedlowa kawiarenka serwująca śniadania, lunch, a wieczorami desery, dzięki zdolnemu właścicielowi zyskała dużą popularność i zawsze znajduje się na top liście kafejek z deserami. My wybraliśmy sety śniadaniowe i pyszne cappucino. Przyjemna, rodzinna atmosfera i smaczne jedzonko. Może następnym razem spróbujemy słynnych deserów.
Ola z koleżanką Jowitą (przyjechała do Adelaide z mężem kilka lat temu i ani myślą żeby wrócić) zaplanowały dla nas wycieczkę po południowym wybrzeżu. Chciały nam pokazać ulubione miejsca, do których pewnie sami byśmy nie dotarli. Pojechaliśmy do Maslin Beach, gdzie mogliśmy podziwiać widok z i na piękne klify. Potem wracając zaliczaliśmy kolejne plaże m.in Port Willunga, Aldinga. Wjechaliśmy nawet autem na plaże, bo w Australii są miejsca, gdzie można wjechać samochodem i jeździć po piasku, oczywiście nie przekraczając 10km/h. Mieliśmy wielką frajdę, bo nie często ma się taką okazję. Na koniec zajechaliśmy do miejscowości Glenelg, która jest opisywana w każdym przewodniku. Mały spacer promenadą wokół portu, fish & chips na plaży i do domu.
Dzień 3.
Z rana odwiedziliśmy Jowitę, która opowiedziała dokładnie, gdzie mamy jechać dalej z Adelaide, jakie miejsca zobaczyć. Pokazała nam swoje cudowne fotografie- prawdziwy talent- podała szczegóły wszystkich ciekawych miejsc na Great Ocean Road.
Dalszy plan na dzisiejszy dzień- łódka Daniela i podziwianie wybrzeża (tych samych miejsc, co wczoraj), ale od strony oceanu.
Trochę bujało, więc krzyk przeplatał się ze śmiechem przez całą podróż. Podziwialiśmy cudowne wybrzeże- plaże, klify, skały. Aż w końcu Daniel wypatrzył delfiny. Całe stado. Zatrzymaliśmy łódkę, a one pływały wokół nas. Rodzice ze swoimi młodymi bawiły się i szalały wokół naszej łódki. Genialne widowisko zwierząt w ich naturalnym świecie. Nie mogliśmy przestać patrzeć i się zachwycać.
Przemiłe popołudnie.
Wieczorem wybraliśmy się na kolację do Oli rodziny, która mieszka już w tym miejscu od 30 lat. I mimo upływu czasu, nie czuć i nie słychać, że tak długo są poza Polską. Zjedliśmy pyszną kolację przyrządzoną przez Oli ciocię i spędziliśmy miło czas rozmawiając o wszystkim.
Oli wujek od czasu kiedy tu przyjechał wraz ze swoim znajomym prowadzą audycję w radiu dla Polonii w Adelaide (największa Polonia w Australii). Co tydzień w niedzielę przez godzinę dbają by Polacy mogli poczuć się jak w ojczystym kraju. Zaprosili nas na rozmowę o naszej podróży. Byliśmy trochę zaskoczeni, ale z przyjemnością się zgodziliśmy. I mimo stresu, wielkiego, (nie tak łatwo udzielać "wywiadu" i mówić bez zająknięcia i sensownie), dzięki profesjonalizmowi gospodarzy, poszło gładko i przyjemnie. (mamy taką nadzieję).
Wieczór możemy zaliczyć do bardzo udanych.
Cały pobyt w Adelaide był doskonały, być może dlatego, że spotkaliśmy tu trochę Polaków, a Ola ugościła nas znakomicie, ale atmosfera była bardzo rodzinna. Poczuliśmy się jakbyśmy byli w domu.
Adelaide to na pewno bardzo przyjemne miejsce do życia.