Zadowoleni, że zobaczyliśmy świętą górę i nieco mniej, że znowu czekają nas kilometry na outbacku, wystartowaliśmy w kierunku południowym. Znowu upał, znowu nicość, my, nasze auto i te same piosenki z mp3, które znamy już prawie na pamięć.
Outback jest ciekawym miejscem, ale mamy go szczerze dość. Jedziesz, jedziesz i nic się nie zmienia. Dostajemy już głupawki od tej monotonnej scenerii. Na szczęście jesteśmy coraz bliżej cywilizacji i odliczamy km, które dzielą nas od wybrzeża południowego.
Pierwotnie mieliśmy przenocować w mieście górniczym Coober Pedy, opisywanym w przewodnikach jako ciekawe miasteczko słynące z wydobywania opalu oraz mieszkań i innych lokali użytkowych, które znajdują się pod ziemią. Długo przed nim można było ujrzeć wiele usypanych piaszczystych górek, które świadczyły o wykopaliskach. Rejon ten nazywany jest stolicą opala. Kryje największe na świecie złoża tego kolorowego kamienia. Miasteczko Coober Pedy otoczone jest pustynią. Brak w nim jakiejkolwiek zieleni. Kurz i pył. Wiele budynków i hoteli mieści się pod ziemią lub jest wykutych w skałach. To sprzyja utrzymaniu wewnątrz stałej temperatury 23st. Podjechaliśmy zobaczyć podziemny kościół, choć tak właściwie był to kościół w skale. Małe pomieszczenie, drewniany krzyż na ścianie. Weszliśmy także do jednego ze sklepów z opalami, żeby zobaczyć jak różnorodne potrafią być te kamienie: jasnobłękitne, grafitowe, bladoróżowe z mieniącymi się drobinkami. Poza biżuterią można było też kupić kawałek skały z opalem, który jeszcze nie został poddany obróbce.
Stwierdziliśmy, że skoro jest jeszcze na tyle wcześnie, to lepiej pojechać dalej, by kolejnego dnia mieć bliżej do Adelajdy. Nie było sensu zostawać tylko po to, żeby przespać się hotelu wydrążonym w skale. Znalazłam na mapie kolejną miejscowość, do której było 250 km.
Czyli akurat żeby dojechać przed nocą. Na outbacku poza roadtrainami, nikt nie jeździ nocą, głównie dlatego, że dzika zwierzyna (gł. kangury) wbiegają pod koła auta biegnąc do światła. Lepiej nie ryzykować.
Ostatni zachód słońca oglądaliśmy w pięknym punkcie widokowym, gdzie ze wzgórza mogliśmy podziwiać widok na jeziorko. Czerwona ziemia nabrała jeszcze intensywniejszego koloru. Stado strusi przebiegło nam przez drogę. Niezłe pożegnanie dziczy.
Minęliśmy stację benzynową i wjechaliśmy do miasteczka Woomera. Zastaliśmy miejscowość stworzoną na planie prostokąta składającą się z małych, jednakowych domków jednorodzinnych i małych szeregowców. Brak żywej duszy na ulicy, mało aut zaparkowanych przed domami. Tylko w nielicznych zapalone światło. Wydało nam się bardzo podejrzane. W lokalnym punkcie znajdowało się kilka pomników statków kosmicznych i rakiet. Zmęczeni po podróży zaczęliśmy wymyślać najróżniejsze historie o tym miasteczku, łącznie z tym, że jest to miasto zombii. Fakt- nadawałoby się na plan filmowy horroru. Przeszła nam przez myśl, że to obszar wojskowy, ale niepewni uciekliśmy i przenocowaliśmy na stacji benzynowej przy autostradzie Stuarta.
Tam znaleźliśmy tablice informacyjne, że Woomera jest miastem w obrębie zakazanej strefy wojskowej zarządzanej przez australijskie siły lotnicze. Na obszarze 127 000km2 wielokrotnie dokonywano prób rakietowych i innych podobnych działań. A z kolei stacja i restauracja w niej znajdująca się to pierwszy punkt, gdzie dociera cywilizacja na granicy z outbackiem.
Z outbackiem rozstaliśmy się bez żalu, zwłaszcza, że ostatnia noc bardzo dała nam w kość. Burza z piorunami, miliony komarów, które jakimś cudem przedostały się do środka auta przez moskitierę, straszne odgłosy grzmotów i upał.