Wyjeżdżamy z miasta. Im dalej się oddalamy od cywilizacji, tym mniej aut mijamy. Co raz więcej kangurów, oczywiście rozjechanych. Robi się sucho i pusto. Otaczają nas olbrzymie tereny, wykorzystywane jako pastwiska dla bydła. Mijają nas już tylko road trainy, czyli olbrzymie ciężarówki z 2,3 lub 4 przyczepami. Są rozpędzone i nie zatrzymują się przed niczym (ich droga hamowania jest bardzo długa). Powiew mijanego „pociągu” buja naszym autem. Ja przerażona, Adam wydaje się być pewny siebie. Czyżby? W końcu przyzwyczajamy się do olbrzymich tirów, przestają nas przerażać. Z nudów zaczynamy liczyć kangury na drodze, ale gdy ich liczba przekracza setkę, przerzucamy się na coraz częściej pojawiające się rozjechane krowy. Tracimy kontakt ze światem- radio przestaje grać, komórka traci zasięg. Jesteśmy my, nasza maszyna i długa droga przed nami.
Dojechaliśmy do naszego pierwszego przystanku Hughenden. Przypomina miasto duchów. Na ulicach nie ma nikogo. W jedynym pubie w mieście, siedzi kilku lokalsów przy piwie. Kupiliśmy sześciopak popularnego piwa w Queensland XXXX. W końcu należy nam się.
Piwko i zupka chińska na zakończenie ciężkiego dnia. Noc jest gorąca. 37 stopni, powietrze
Obudziliśmy się o 5.30. A właściwie całą noc przewracaliśmy się z boku na bok, bo piekielnie gorące powietrze nocy dało nam mocno popalić. Za to rano wita nas cudowny wschód słońca. Z okna naszego vana podziwiamy czerwień sennego nieba.
Mimo że H. słynie z dinozaurów i w domu kultury można podziwiać szkielet wielkiego gada, nie zachęca nas do zostania tu dłużej.