Zapas wody, dodatkowe paliwo, jedzenie do szybkiego przygotowania- zupki, fasolka i sosy. Mapa opracowana, porządek w aucie zrobiony, przewodnik po atrakcjach i kampingach spakowany. Jesteśmy gotowi, wyruszamy w stronę dzikiej Australii. Jeszcze tylko 300 km do Townsville w kierunku północy i dalej już na zachód.
Przejechaliśmy Townsville, robimy przystanek na toaletę. I całe szczęście! Okazało się, że przednia lewa opona jest całkowicie zdarta i tylko sekundy dzielą ją od pęknięcia. Wracamy do miasta. Szczęście w nieszczęściu, że jesteśmy tak blisko. Gorzej jakby to się stało 400 km dalej, gdzie inne auto mija się raz na godzinę.
Znaleźliśmy mechanika. Właścicielka warsztatu zawodzi nas jeszcze na szybkie zakupy, zanim auto będzie gotowe. Rozmawiamy z nią chwilę i mówimy o naszych planach. Ona patrzy na nas, potem na naszej auto, łapie się za głowę i pyta: „Po co??” Radzi, żebyśmy jechali lepiej do Cairns lub do innego miejsca nad morzem. Straszy nas upałami, kurzem, owadami i brudem. Mówi, że sama nigdy by nie pojechała tak daleko. Jej słowa zaczynają nas niepokoić, zaczynamy się zastanawiać, czy to dobry pomysł. A co jeśli auto się zepsuje? Wiele znaków zapytania. Mówimy sobie jednak, że wiele osób dało radę i przejechało tę trasę to czemu ma nam się nie udać. Jesteśmy uparci. Jedziemy. W końcu marzy nam się zobaczenie świętej góry Aborygenów. A pobyt na outbacku może być czymś niezapomnianym. Właścicielka dziwi się nam, życzy szczęścia i radzi nie wychodzić z auta, gdyby się popsuło, bo inaczej możemy zginąć z przegrzania. Pokrzepiające.
Opony wymienione, jedziemy..