Hurra jesteśmy w Australii :)
Dotarliśmy do Matta, którego poznaliśmy przez couchsurfing. Mieszkanie dokładnie mieści się w Cronulli, zaraz pod Sydney. Spędzimy tu kilka pierwszych nocy. Dziś nie robimy nic poza spacerem po okolicy. Musimy odespać podróż. Oby 10godzinna zmiana czasu nie dała nam popalić.
Dzień 2.
Z trudem wstaliśmy rano. Bardzo odczuliśmy zmianę czasową, na Sri Lance mieliśmy różnicę 4,5 h do Polski, ale czas australijski spowodował, że cały dzień byliśmy senni jakbyśmy nie spali całą noc.
Z Cronulli do Sydney można się dostać pociągiem. Czas przejazdu 1 godz., koszt 17 $ na osobę w dwie strony. Nie mieliśmy innego wyboru, więc nie było co marudzić na cenę. Wysiedliśmy na stacji Town Hall i od razu złapaliśmy shuttle bus nr 555, czyli bezpłatny autobus, który robi rundkę wokół miasta, dzięki czemu można poznać jego topografię. Nasze pierwsze wrażenie na temat Sydney było takie, że miasto jest połączeniem Anglii, co jest oczywiste i USA. Przedmieścia i ich niska zabudowa oraz wieżowce w centrum przypominają zarówno amerykańskie miasta, a starsze budynki, domy czy kościoły to styl staroangielski.
Wysiedliśmy na George St. głównej ulicy i poszliśmy w stronę Harbour Bridge. Po drodze minęliśmy The Rocks, zabytkową dzielnicę Sydney. Stare, piękne kamienice w tle most i woda. Przyjemne knajpki i świetnie zorganizowana informacja turystyczna. Uroczy zakątek miasta. Harbour Bridge ma długość 1149 m i wysokość 134 m w najwyższym punkcie. Podziwiać można z niego piękny widok na zatokę i "perełkę" miasta - Operę. Można także wykupić wycieczkę po rusztowaniu mostu- ekstremalny spacer w wysokiej cenie ok. 200 $. Odpuściliśmy sobie taką wycieczkę, bo z normalnej ścieżki widok zapierał dech w piersiach. Po drugiej stronie zaczynają się dzielnice mieszkalne miasta. Piękne wille i apartamenty z widokiem na zatokę. Na brzegu można zrobić niezłe fotki na Operę.
Wzdłuż nabrzeża znajduje się szeroka promenada, idealna na spacery w słoneczny dzień. Promenadą doszliśmy pod samą Opera House of Sydney, mijając masę knajpek, w których tłumy Australijczyków świętowało Melbourne Cup- jeden z najbardziej znanych na świecie wyścigów konnych. Jest to bardzo ważne święto dla tubylców. Odbywa się co roku w pierwszy wtorek listopada. Mimo że tylko w stanie Wiktoria jest to dzień wolny od pracy, w Sydney i innych miastach ludzie biorą urlopy na żądanie by móc się przygotować do wydarzenia. Wyścig zaczyna się o godzinie 15 i trwa 10 minut. Jednak relacje telewizyjne na jego temat zaczynają się kilka dni wcześniej i pewnie kończą kilka dni po. Wszyscy ubierają się elegancko, mężczyźni koszule i marynarki, kobiety sukienki i toczki na głowie. Wszystkie knajpy są zarezerwowane, niekiedy zamknięte na prywatne przyjęcia. Gra muzyka na żywo, a alkohol leje się strumieniami. Wszyscy są szczęśliwi i dobrze się bawią. 10 minut wyścigu, a szumu na kilka dni.
Opera - żagle odbijające słońce na tle zatoki. Najsłynniejsza opera na świecie budzi zachwyt. Dopiero widząc ją z bliska poczuliśmy, że jesteśmy w Australii. Nie zwiedzaliśmy jej w środku, bo słyszeliśmy wielokrotnie, że nie jest to warte wydawania pieniędzy.
Przeszliśmy dalej do wspaniałego ogrodu botanicznego, gdzie można zrelaksować się i poleżeć na trawie, podziwiać ciekawe drzewa, latające ptaki i kakadu. Słychać je z daleka, bo skrzeczą bardzo głośno. Gdy przefrunęły nam nad głowami i mogliśmy je zobaczyć z bliska byliśmy zachwyceni.
Potem piękny park koło katedry, Queens Victoria Building, w którym mieści się centrum handlowego, dalej China Town, gdzie zjedliśmy w Food Court (skupisko małych barów azjatyckich) dobrą zupę z wontonami i sajgonki. Na koniec dotarliśmy do Darling Harbour, nowa dzielnica portowa, gdzie znajduje się mnóstwo restauracji i barów, ale też parków i placów zabaw dla dzieci. Świetne miejsce na wieczornego drinka.
Sydney jest przyjemnym miastem, nie wydaje się być bardzo zatłoczone, a samo centrum jest dość niewielkie. Jest bardzo czyste, dobrze zorganizowane i przystępne ludziom- czyste toalety publiczne, krany z wodą pitną itp. A do tego bardzo mili ludzie, wszędzie gdzie próbowaliśmy wyciągnąć mapę, ktoś się zatrzymywał i oferował pomoc.
Dzień 3.
Po maratonie po Sydney dzisiaj więcej relaksu. Od rana załatwiliśmy parę kwestii technicznych: umówiliśmy kilka spotkań w celu kupna auta, otworzyliśmy konto w najbardziej popularnym banku w Australii Commonwealth (byliśmy zaskoczeni jak sprawnie to poszło i jak miła była Pani, która nas obsługiwała), zrobiliśmy pranie i zakupy na kolację. Zamierzaliśmy ugotować coś dla Matta i jego współlokatora.
W południe wybraliśmy się na spacer po Cronulli. Jest to małe miasteczko, gdzie wszyscy się znają. Ma piękne skaliste wybrzeże i cudowną dziką plażę, wzdłuż której ciągnie się wielokilometrowa ścieżka do spacerów czy biegania.
Posiedzieliśmy trochę na plaży przyglądając się dzieciom i nastolatkom, które w ramach lekcji w/fu mieli naukę pływania na desce surfingowej. W wodzie zrobiło się tłoczno, różne klasy miały inne kolory koszulek, żeby łatwiej było zapanować nad młodzieżą. Próby płynięcia pod falę i z falą.
Jak się dowiedzieliśmy wieczorem od Matta podczas kolacji, wszystkie dzieciaki z wybrzeża mogą wybrać surfing w ramach lekcji wychowania fizycznego. Wiele dzieciaków od małego uczy się pływania na desce, nic w tym dziwnego, w końcu Australia to raj dla surferów.
Przygotowaliśmy kolację, Matt z nami zjadł, a potem poszedł na piwo. Nasz gospodarz to bardzo wyluzowany typ, nie przeszkadzaliśmy mu w niczym, ale nie czuliśmy się też jakby wielce mu zależało na kontakcie z nami. Zobaczymy jak będzie z innymi coachami.
Dzień 4.
Dziś przenieśliśmy się bliżej centrum, a właściwie w rejony Bondi Beach, najbardziej popularnej plaży w Sydney. W ciągu godziny dojechaliśmy na stację Bondi Junction, gdzie mieliśmy umówione dwa spotkania w sprawie kupna minivana. Pierwszym właścicielem była Holenderka, która podróżowała wokół Australii ze swoją koleżanką. 16letni Mitsubishi ledwo odpalał i zgasł podczas jazdy. Następne auto Toyota należało do młodego Włocha, który zamierzał nim podróżować, ale znalazł pracę i na razie zostaje w Sydney. Auto było niezłe, brakowało w nim sprzętu kempingowego. Auta, którymi podróżują backpackersi po Australii to zazwyczaj wieloletnie vany wyposażone w duże łóżko w bagażniku oraz cały sprzęt potrzebny do gotowania (kuchenka, naczynia, stolik, lodówka) + gadżety potrzebne w podróży (mapy, gps, kanistry na wodę i benzynę). Stan samochodu nigdy nie jest idealny, ale musi być sprawny, mieć klimatyzację (nasz warunek, zwłaszcza jak będziemy w środku kraju, AC będzie niezbędna) oraz posiadać potrzebny sprzęt do spania i jedzenia. No i najlepiej jakby miało niską cenę.
Przenieśliśmy się do nowego mieszkania. Nasi gospodarze to Melissa, pół Filipinka i pół Malezyjka urodzona w Australii i Alex jej chłopak. Bardzo sympatyczna para. Dostaliśmy swój pokój i klucz do mieszkania. Umówiliśmy się na wieczór na kolację i poszliśmy zwiedzać okolicę, czyli przeszliśmy osiedlami domków jednorodzinnych w stronę plaż. Zaczęliśmy od Bronte Beach i promenadą przeszliśmy przez Tamarama Beach do Bondi Beach. Trasa ta nosi nazwę Bronte Walk to Bondi. Raz do roku przez miesiąc wzdłuż tej trasy artyści wystawiają swoje prace, które można bezpłatnie podziwiać. Są to przeróżne, bardzo wymyślne rzeźby przedstawiające zarówno sceny z życia, świat zwierząt i namiastkę architektury w dość sarkastycznym wydaniu. Ciekawie zwłaszcza, że sztuka komponuje się z cudownym widokiem na skaliste wybrzeże i wzburzony ocean.
Doszliśmy do słynnej Bondi Beach (Australijczycy mówią na nią czyt. bondaj). Plaża szeroka, piasek delikatny, niezłe fale a na nich surferzy na swoich deskach. Tutaj to norma, że przy lepszych warunkach, czyli prawie zawsze, można spotkać ludzi w różnym wieku bawiących się w najlepsze surfingiem. Posiedzieliśmy trochę na piasku, gapiąc się na zwinnych surferów, ale w końcu dość mocny, chłodny wiatr nas przegonił z plaży. Wróciliśmy do naszego nowego domu i udaliśmy się na kolację z naszymi gospodarzami. Spędziliśmy miły wieczór w wegetariańskiej knajpce.
Dzień 5.
Od rana znowu szukanie auta. Mieliśmy umówione dwa spotkania. Pierwsze niezłe, tylko cena trochę nam nie odpowiadała. Kolejne miało niezbyt sympatycznego właściciela, który na początku zrobił nam wykład, że wybraliśmy głupie miejsce na spotkanie. Nikt wcześniej nie narzekał, więc od razu chłopak zraził nas do siebie. Jak dobre auto by nie było, nie chcieliśmy od niego nic kupić.
Wzięliśmy autobus w stronę Bondi Junction- to główna stacja metra i autobusowa w dzielnicy. Znaleźliśmy super tanie jedzonko chińskie za 3$ od osoby i do tego całkiem niezłe. A potem zrobiliśmy sobie długi spacer w stronę centrum. Chcieliśmy dotrzeć najpierw do punktów, gdzie sprzedają lub wynajmują auta, a potem Sydney by night.
W dzielnicy King Cross znaleźliśmy sporo biur oferujących minivany za wygórowaną cenę za kupno i wynajem. Bus lekko podrasowane, ale wcale nie nowe sprzedawali za mniej więcej 9000$ (potem jest oczywiście opcja na odkupienie ponowne auta ale już za 50%- niezły biznes), a wynajem na 1,5- 2 miesiąca kosztowałby 4500$. Dość sporo jak dla backpackersów Zdecydowanie lepszą opcją jest szukanie samochodu na Gumtree.au.
Przeszliśmy się znajomymi już nam ulicami: wzdłuż hide parku, Queens Victoria Building, dalej George St i Chinatown. Tym razem w Chinatown zastaliśmy wiele straganów z jedzeniem i różnymi drobiazgami (byliśmy o późniejszej porze niż ostatnio). Wszędzie unosił się przyjemny zapach jedzenia. Postanowiliśmy wrócić tu później. Udaliśmy się do Darling Harbour, gdzie wszędzie w barach można było znaleźć ofertę typu happy hour na piwko i inne alkohole. Normalne ceny w porównaniu do polskich są bardzo wysokie zwłaszcza w restauracjach:np. piwo 10$, a pizza 25$.
Zrobiło się ciemno. Najważniejszy punkt wycieczki- Opera nocą. Z mostu mogliśmy podziwiać ją w całej okazałości. Pięknie podświetloną, wyróżniającą się w mroku.
Dzień 6.
Dziś jest sobota, więc wszyscy mają wolne. Nasi lokatorzy też. Idziemy na ich ulubioną plażę- Clovelly Beach. Malutka plażą otoczona skałami z zatoczką, gdzie można pływać i podziwiać rybki. Nas trochę przeraziła dość zimna woda- ok.18st. Ale wiele osób pływało w abc nurkowym (maska, fajka i płetwy). Plaża oferuje basen (ze słoną wodą oczywiście), grille, prysznice i toalety, wszystko za darmo dla każdego. Jest to pewien standard obecny na każdej plaży w Australii. Wszyscy dbają o to, sprzątają po sobie.
Spędziliśmy miłe popołudnie, poznaliśmy znajomych Mel i Alexa oraz 2 Francuzki, które mieszkały u nich tydzień przed nami. Słońce, przyjemny wiatr, pełen relaks.
Wieczorem poszliśmy na obiad do knajpki, w której była promocja 2 steki w cenie 1 z pełnym barem sałatkowym za 25$ łącznie. Cena niezła, ale największą frajdą było to, że steki smażyło się samemu na wielkim grillu, a kawałek mięsa był tak duży, że we dwójkę najedliśmy się jedną porcją. To dopiero oszczędność ;)
Dzień 7.
Znowu plaża, tym razem Bondi Beach. Duża plaża, tłumy ludzi zarówno na piasku jak i na trawnikach wokół. Piękny dzień. Ostatni dzień spędzony w Sydney.
Dzień 8.
Adam od rana pojechał z Włochem właścicielem Toyoty do mechanika sprawdzić jeszcze raz auto i do urzędu komunikacji, by zarejestrować auto. Kupiliśmy minivana. Jeszcze tylko zakupy i w drogę. Na północ wzdłuż wschodniego wybrzeża.